Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/121

Ta strona została skorygowana.

— O ruiny i fowling-bulle.
— Dobrze. Naprzód, Halefie!
Pomknęliśmy galopem przez step ku owym punktom, które wprzódy spostrzegłem. Była to trzoda owiec, przy której stał starzec.
— Sallam aaleikum! — powitałem go.
— Aaleikum! — odpowiedział, oddając mi niski pokłon.
— Czy panuje spokój na twem pastwisku?
— Tak, panie. Czy i ty przynosisz pokój?
— Przynoszę go. Czy należysz do szczepu Abu Hammedów?
— Tak.
— Gdzie jest wasz obóz?
— Tam w dole za skrętem rzeki.
— Czy macie kilka pastwisk?
— Dlaczego pytasz o to, panie?
— Bo przybywam w poselstwie od twego szczepu.
— Od kogo?
— Od szejka twego, Cedara ben Huli.
— Hamdullilah! Przybywasz zapewne z radosną wieścią?
— Tak jest. Powiedz więc, ile macie pastwisk?
— Sześć. Trzy tu wzdłuż rzeki, a trzy na wyspach.
— Czy wszystkie wyspy są waszą własnością?
— Wszystkie.
— Czy wszystkie są zaludnione?
— Wszystkie z wyjątkiem jednej.
W tonie tej odpowiedzi i w twarzy starca było coś, co budziło moją nieufność; atoli nie dałem tego po sobie poznać i pytałem się:
— Gdzie jest ta jedna wyspa?
— Tam prosto naprzeciw nas jest pierwsza, a ta, zdaje mi się, jest czwartą, panie.
Postanowiłem wyspę tę mieć na oku i dowiadywałem się dalej:
— Dlaczego nie jest zaludnioną?
— Trudno się do niej dostać, albowiem prąd tam niebezpieczny.
Hm! W takim razie nadawałaby się dobrze na miejsce pobytu dla jeńców! To pomyślawszy, zagadnąłem go: