Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/122

Ta strona została skorygowana.

— Ilu mężów jest w waszym obozie?
— Czy jesteś naprawdę posłem szejka, panie?
Podejrzliwość ta wzbudziła naturalnie i we mnie nieufność.
— Tak jest. Mówiłem z nim jakoteż z szejkami Obeidów i Dżowarjów.
— Jaką wieść przynosisz?
— Wieść o pokoju.
— Dlaczego on nie wysłał męża ze swego szczepu?
— Mężowie Abu Hammedów wnet przybędą.
Nie chciałem go już dalej wypytywać, podjechałem więc na brzeg rzeki, aby policzyć wyspy. Gdyśmy już trzecią wyspę mieli za sobą, ujrzeliśmy za zagięciem rzeki namioty obozu. Cała równina była zasiana wielbłądami, wołami, kozami i owcami. Koni było mało i ludzi niewielu, a byli to bezsilni starcy, więc nieszkodliwi. Wjechaliśmy na drogę między namioty.
Przed jednym z namiotów stała młoda dziewczyna i pieściła przywiązanego tam konia. Ujrzawszy mnie, krzyknęła, dosiadła szybko konia i pomknęła lotem strzały. Czy miałem pojechać za nią? Nie uczyniłem tego; nicbym tem zresztą nie wskórał, w tej chwili bowiem otoczyli mnie wszyscy, którzy byli obecni w obozie: starcy, chorzy, kobiety i dziewczęta. Jeden ze starców położył rękę na szyi mego konia i zapytał:
— Kim jesteś, panie?
— Jestem posłem, którego wysłał do was Cedar ben Huli.
— Szejk! Z jaką wieścią przysyła cię?
— Powiem to, gdy będziecie wszyscy zgromadzeni. Ilu on tu zostawił wojowników?
— Piętnastu młodych mężów. Ajehna pojechała zapewne, aby ich zawołać.
— Pozwól więc, że zsiądę. Ty jednak — rzekłem, zwracając się do Halefa — jedź dalej, bo Dżowarjowie muszą otrzymać tę samą wieść.
Halef obrócił konia i odjechał pędem.
— Czy towarzysz twój nie może tu zostać, by wypocząć i posilić się? — zapytał starzec.
— On nie jest zmęczony, ani głodny, a musi bezzwłocznie wykonać dany mu rozkaz. Gdzie są młodzi wojownicy?