Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/124

Ta strona została skorygowana.

— On was rozszarpie, a potem odjedzie przez powietrze!
— Nie odjadę, lecz zostanę! — odpowiedziałem i cisnąłem swego więźnia w sam środek między napastników. Potem zeskoczyłem z konia i wszedłem do namiotu. Jednem cięciem mego sztyletu rozszerzyłem wejście tak, że mogłem konia, którego nie chciałem narazić na niebezpieczeństwo, wciągnąć za sobą do środka. Teraz byłem jako tako zabezpieczony przed ukłuciami tych os.
— Mamy go! Hamdullillah, mamy go! — krzyczano na dworze.
— Otoczcie namiot; nie wypuszczajcie go! — zawołał inny głos.
— Zastrzelcie go przez ściany! — krzyknął ktoś.
— Nie, złapiemy go żywcem. On ma konia przy sobie; a tego nie wolno nam zranić; szejk chce go mieć!
Wiedziałem, że nikt nie poważy się do mnie wejść; usiadłem przeto wygodnie i sięgnąłem po zimne mięsiwo, które leżało wpobliżu na misce. Zresztą oblężenie to nie trwało długo; Halef nie oszczędzał konia i wnet zadudniła ziemia od galopu trzydziestu jeźdźców.
— Allah kerihm — Boże, bądź miłościw! — wołano. To wrogowie!
Wyszedłem z namiotu. Z całej ludności, znajdującej się w obozie, nie było widać ani jednej osoby. Wszyscy ukryli się w namiotach.
— Zihdi — zawołał głośno Halef.
— Tu, hadżi Halefie Omarze.
— Czy ci co złego wyrządzono?
— Nic. Obsadźcie obóz, by nikt nie uciekł. Jeśli ktoś zechce uciec, zabić go natychmiast!
Słowa te były dość głośno wypowiedziane, aby je wszyscy słyszeli. Chciałem tylko zagrozić. Potem posłałem Halefa, aby szedł od namiotu do namiotu i przyprowadził starców; owych piętnastu chłopców nie było mi trzeba. Długi czas minął, zanim się starcy zgromadzili; byli w ukryciu, a teraz przybywali, drżąc z trwogi. Gdy już siedzieli naokoło mnie, lękliwie oczekując tego, co nastąpi, rozpocząłem rozmowę.