ków na jedno z tych pastwisk, aby przypędzić tu bydło. Za godzinę wszystkie trzody muszą już tu być spędzone!
Stało się tak, jak rzekłem. Abu Hammedzi podzielili się pod nadzorem Haddedihnów; z tych ostatnich zatrzymałem przy sobie tylko dwunastu mężów. Przy nich był także Halef.
— Teraz oddalę się, Halefie — powiedziałem do niego.
— Dokąd, zihdi? — zapytał.
— Na wyspę. Ty będziesz tu uważał na porządek, a potem pokierujesz wyborem zwierząt. Uważaj, by tym biednym ludziom nie zabrano najlepszych sztuk. Niech się ten podział odbędzie sprawiedliwie.
— Oni na to nie zasłużyli, zihdi!
— Ale ja tak chcę. Rozumiesz, Halefie?
Nadszedł Dawid Lindsay.
— Czy pytałeś się, sir?
— Jeszcze nie.
— Nie zapomnieć, sir!
— Nie. Chciałbym panu znowu powierzyć posterunek.
— Well! Jaki?
— Niech pan uważa, aby żadna z tych kobiet nie uciekła!
— Yes!
— Gdy która z nich zechce uciekać, to — — —
— Zastrzelę ją!
— O, nie, panie lordzie!
— Cóż więc?
— Pozwoli pan jej uciec!
— Well, sir!
Wydobył wprawdzie te dwa słowa ze siebie, ale ust nie zawarł. Byłem głęboko przekonany, że już sam widok Dawida Lindsaya odbierze kobietom ochotę do ucieczki. W kratkowanem ubraniu musiał im się wydawać strasznym potworem.
Wziąwszy z sobą dwóch Haddedihnów, skierowałem się ku rzece. Tu ujrzałem przed sobą czwartą wyspę. Była długa i wąska; a rosła na niej gęsto trzcina, przewyższająca znacznie dorosłego mężczyznę. Nie mogłem dojrzeć żadnej żywej istoty, ale wyspa ta kryła w sobie
Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/128
Ta strona została skorygowana.