tajemnicę, którą musiałem koniecznie wyśledzić. Nie zabrałem ze sobą żadnego z Abu Hammedów, aby nikogo nie narazić na późniejszą szkodę.
— Poszukajcie łodzi! — rozkazałem mym towarzyszom.
— Dokąd chcesz się udać?
— Na wyspę.
— Emirze, to niemożliwe!
— Dlaczego?
— Czy nie widzisz gwałtownego prądu po obu jej stronach? Każda łódź rozbiłaby się o nią.
Ten człowiek miał słuszność, ale mimo to byłem przekonany, że musiała istnieć jakaś komunikacja między brzegiem a wyspą, a gdym wytężył wzrok, dostrzegłem, że na górnym końcu trzcina była całkiem zdeptana.
— Spójrzcie tam! Czy nie widzicie, że tam byli ludzie?
— Zdaje się, emirze.
— Musi więc być jakaś łódź.
— Rozbiłaby się; to pewne!
— Szukajcie.
Poszli brzegiem w górę i na dół i nic nie znalazłszy, wrócili. Teraz szukałem sam, lecz bez skutku. Wreszcie odkryłem — ani łódź ani czółno — lecz przyrząd, po którym odrazu poznałem, do czego służył. Do pnia drzewa, stojącego powyżej wyspy, tuż nad wodą, była przywiązana długa, mocna, z włókien palmowych skręcona lina. Jeden jej koniec był owinięty naokoło pnia, a sama lina gubiła się w gęstych zaroślach, krzewiących się naokoło drzewa. Gdym ją wyciągnął, ukazał się na drugim jej końcu wklęśnięty wór ze skóry koźlej, a na nim umieszczony kawał drewna, który z pewnością służył do trzymania się rękoma.
— Patrzcie, oto jest łódź. Ona nie może się rozbić. Popłynę na drugą stronę, a wy będziecie tu uważali, aby mi nikt nie przeszkodził.
— To niebezpieczne, emirze!
— Ale inni przepłynęli też na drugą stronę.
Zrzuciłem z siebie wierzchnie odzienie i rozdąłem wór. Otwór zawiązałem sznurem, przymocowanym do woru.
— Trzymajcie linę i wypuszczajcie ją tylko powoli, po kawałku z rąk!
Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/129
Ta strona została skorygowana.