Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/130

Ta strona została skorygowana.

Chwyciłem za drewno i skoczyłem do wody. Prąd porwał mnie natychmiast, a był tak silny, że jeden człowiek, chcąc utrzymać linę w ręku, musiałby wszystkie swe siły wytężyć. Do przyciągnięcia jednego człowieka z przeciwnej strony potrzebaby było połączonych sił kilku ludzi. Kierowałem się ku wyspie; poszło mi to całkiem po myśli i dopłynąłem szczęśliwie do brzegu, choć odniosłem silne uderzenie. Pierwszą moją troską było, ukryć linę tak, by mi się nie zapodziała. Potem wziąłem do ręki sztylet, który miałem z sobą.
Od brzegu wyspy wgłąb wiodła przez trzcinową gęstwinę wąska, wydeptana ścieżka, którą dostałem się wnet przed małą, z trzciny i sitowia skleconą, chatę. Była tak niska, że człowiek nie mógłby w niej stać. Wewnątrz nie było nic prócz kilku kawałków odzieży. Przyjrzałem się jej dokładnie i zauważyłem, że są to podarte szaty trzech mężczyzn. Żaden ślad nie wskazywał na to, że właściciele tych szat byli tu niedawno obecni; ale ścieżka prowadziła dalej.
Idąc nią dalej, usłyszałem jakby jakieś stękanie. Pobiegłem naprzód i znalazłem się w miejscu, gdzie trzcina była ścięta. Na tej małej przestrzeni ujrzałem — — — trzy głowy ludzkie, wetknięte szyjami w ziemię; tak mi się przynajmniej zdawało. Głowy te były strasznie opuchłe, a przyczynę tego łatwo było odgadnąć, albowiem za mojem zbliżeniem się podleciała w powietrze gęsta chmura moskitów i komarów. Oczy i usta były zamknięte. Czy były to trupie głowy, które z jakiegoś powodu tu wetknięto?
Schyliłem się i dotknąłem jednej z nich. Wtem wydobyło się ciche westchnienie z ust, a oczy się otworzyły i popatrzyły na mnie szklanym wyrazem. Rzadko kiedy w życiu doznałem strachu, ale teraz ogarnęło mnie takie przerażenie, że cofnąłem się o kilka kroków.
Znów przystąpiłem bliżej i zbadałem rzecz. Istotnie, ci trzej mężowie byli aż do głów zakopani w wilgotnej, zgniłej ziemi.
— Kto wy jesteście? — zapytałem głośno.
Wszyscy trzej otworzyli znowu oczy i obrzucili mnie obłąkanemi spojrzeniami. Wargi jednego z nich poruszyły się.
— O, Adi! — jęknął powoli.