Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/131

Ta strona została skorygowana.

Adi! Czy to nie imię wielkiego świętego Dżezidich, zwanych czcicielami djabła?
— Kto was tu sprowadził? — pytałem dalej.
Usta mu się znowu poruszyły, ale nie miał sił wyrzec słowa. Przecisnąłem się przez gęste trzcinowe zarośla aż na brzeg, nabrałem wody w obie dłonie, wróciłem prędko i wlałem do ust zamęczonym. Wciągali ją w siebie łakomie. Nie mogłem wiele wody nabrać, bo w drodze przeciekała przez palce i musiałem kilka razy pójść tam i napowrót, zanim ugasili straszne swe pragnienie.
— Czy jest tu gdzie motyka? — zapytałem.
— Zabrali — szepnął jeden z nich.
Pobiegłem na górny koniec wyspy. Tam na przeciwko stali jeszcze moi towarzysze. Przytknąłem do ust rękę, zwiniętą w trąbkę, aby przekrzyczeć szum wody i zawołałem:
— Przynieście rydel, motykę i przyprowadźcie tych trzech Anglików, ale całkiem potajemnie!
Znikli. Halefa nie mogłem tu wezwać, bo był tam potrzebny. Czekałem niecierpliwie — wreszcie przybyli Haddedihnowie wraz z trzema wezwanymi i z narzędziem, które było podobne do motyki.
— Sir Dawid! — zawołałem ku przeciwległemu brzegowi.
— Yes! — odpowiedział.
— Szybko tu przypłynąć! Bill i ten drugi! Przynieście ze sobą motykę!
— Moją motykę? Są fowling-bulle?
— Zobaczymy!
Odwiązałem wór i wepchnąłem go do wody.
— Ciągnijcie!
Niedługo potem stanął sir Dawid na wyspie.
— Gdzie? — zapytał.
— Poczekać! Niech wprzódy tamci przypłyną!
— Well!
Wezwał ludzi swych żywemi gestami do pośpiechu i wreszcie oba tęgie chłopy stanęły przy nas. Bill miał przy sobie motykę. Przywiązałem znowu wór.
— Chodź, sir!
— Ah! Wreszcie!
— Sir Dawid, czy wybaczy mi pan?