— Dobrze. Odejdź i nie zdradź nikomu, o czem mówiliśmy z sobą.
Odeszła i ja wyszedłem znowu z namiotu. Odliczanie zwierząt miało się już prawie ku końcowi. Wyszukałem Halefa. Na moje skinienie podjechał ku mnie.
— Kto ci pozwolił dosiąść mego ogiera, hadżi Halefie Omarze?
— Chciałem go przyzwyczaić do swoich nóg, zihdi!
— Sądzę, że nie bardzo się ich ulęknie. Słuchaj, Halefie, przyjdzie do ciebie kobieta i zażąda napowrót wołu i dziesięciu owiec. Oddasz jej.
— Będę posłuszny, effendi.
— Słuchaj dalej! Weźmiesz z tego obozu trzy tachterwahny i osiodłasz niemi trzy wielbłądy.
— Kogo się w nich umieści?
— Popatrz ku rzece. Czy widzisz tam gąszcz i drzewo po prawej stronie?
— Widzę.
— Tam leżą trzej chorzy, których trzeba umieścić w koszach. Wejdź do szejkowego namiotu; należy on do ciebie ze wszystkiem, co tam znajdziesz. Weź stamtąd kobierce i włóż je do koszów, aby chorym było miękko. Nikt jednak nie powinien się dowiedzieć ani teraz ani w drodze, kogo wielbłądy dźwigają!
— Wiesz, zihdi, że robię wszystko, co każesz; ale ja sam nie podołam.
— Są tam ci trzej Anglicy i dwaj Haddedihnowie. Daj mi teraz mojego konia: obejmę znowu nadzór.
W godzinę ukończyliśmy wszystko. Gdy wszyscy obecni całą uwagę zwracali na trzody, udało się Halefowi kosze z chorymi niepostrzeżenie wsadzić na wielbłądy. Cała, długa karawana, była gotowa do drogi. Szukałem onego młodzieńca, który powitał mnie dziś maczugą. Ujrzałem go stojącego wśród swoich rówieśników i podjechałem do niego. Lindsay znajdował się ze swoimi służącymi całkiem blisko.
— Sir Dawid, czy nie ma pan lub pańscy służący czegoś w rodzaju sznura?
— Sądzę, że jest tu dużo sznurów.
Przystąpił do tych niewielu koni, które miano zostawić szczepowi. Były linami przywiązane do pali, podtrzymujących namioty. Odciął kilka z tych lin i wrócił.
Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/136
Ta strona została skorygowana.