Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/137

Ta strona została skorygowana.

— Sir Dawid, czy widzi pan tego brunatnego chłopaka?
Wskazałem mu go ukradkiem oczyma.
— Widzę go, sir.
— Oddaję go panu. On miał pilnować tych trzech nieszczęśliwców i dlatego pójdzie z nami. Proszę mu mocno związać ręce na plecach i przymocować sznur do siodła lub strzemienia; niech się trochę uczy biegać.
— Yes, sir! Bardzo pięknie.
— Nie dać mu ani jeść ani pić, aż dojedziemy do Wadi Deradż.
— Zasłużył sobie na to!
— Niech go pan strzeże. Jeśli umknie, to i ja rozstanę się z panem; wówczas będzie pan sam poszukiwał fowling-bullów!
— Będę go mocno trzymał. W nocy zakopię go!
— A więc do dzieła!
Anglik przystąpił do młodzieńca i położył mu rękę na ramieniu.
— I have the honour, Mylord! Pójdziesz z nami, wisielcze!
On go przytrzymał, obaj służący związali mu ręce. Młodzieniec nie wiedział w pierwszej chwili, co się z nim dzieje, potem odwrócił się do mnie.
— Cóż to ma znaczyć, emirze?
— Pójdziesz z nami.
— Nie jestem jeńcem; zostanę tu!
Wtem przecisnęła się ku nam stara kobieta.
— Allah kerihm, emirze! Cóż chcesz zrobić z moim synem?
— On będzie nam towarzyszył.
— On? Gwiazda mej starości, sława rówieśników, duma szczepu? Cóż on zrobił, że go wiążesz, jak mordercę, którego dosięgnął krwawy odwet?
— Szybko, sir! Przywiążcie go do konia, a potem w drogę!
Dałem natychmiast znak do odjazdu i sam odjechałem. Spoczątku miałem współczucie dla tego tak srodze ukaranego szczepu, ale teraz czułem wstręt do każdej twarzy zosobna, a gdy już zostawiliśmy za sobą obóz, jęki i narzekania, miałem wrażenie, jakgdybym się był ze zbójeckiej nory.