Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/139

Ta strona została skorygowana.

Rozumie się samo przez się, że powrót nasz spowodu trzód, któreśmy pędzili, odbył się znacznie powolniej niż przyjazd. O zachodzie słońca przybyliśmy w pewne miejsce poniżej Dżebbaru, które bardzo nadawało się na nocleg, bo było bujnie zarosłe trawą i kwiatami. Głównem zadaniem naszem było teraz strzec trzód i Abu Hammedów; poczyniłem więc odpowiednie zarządzenia. Ułożyłem się późnym wieczorem do snu, gdy nadszedł sir Dawid.
— Okropne! Straszne, sir!
— Co?
— Hm! Niepojęte!
— Co takiego? Czy pański więzień znikł?
— Ten? No! Leży mocno przywiązany!
— A więc cóż jest tak okropne i niepojęte?
— Zapomniałem o głównej rzeczy!
— O czem? Mów pan!
— O truflach!
Musiałem się na głos roześmiać!
— O, to rzeczywiście okropne, sir, tem bardziej, że w obozie Abu Hammedów widziałem wory pełne trufli.
— Skąd wziąć teraz trufli?
— Jutro będziemy mieli trufle, zapewniam pana!
— Pięknie! Dobranoc sir!
Zasnąłem, nie pomówiwszy wprzód nic z chorymi. Na drugi dzień rano byłem już przy nich. Kosze były tak ustawione, że chorzy mogli się wzajemnie widzieć. Wyglądali cokolwiek lepiej i odzyskali już tyle sił, że mogli bez trudu mówić.
Wnet się przekonałem, że mówili dość dobrze po arabsku, choć wczoraj w stanie półświadomym wydobywali ze siebie tylko wyrazy swej ojczystej mowy. Gdym się do nich zbliżył, podniósł się jeden z nich i spoglądał ku mnie wesoło, i z zaciekawieniem.
— Czy to ty? — zawołał, zanim zdołałem się przywitać. — To ty! Poznaję ciebie!
— Kto, przyjacielu?
— Ty byłeś tym, który mi się zjawił, gdy śmierć wyciągała rękę po me serce. O, emir Kara ben Nemzi, jakżeż jestem ci wdzięczny!
— Jakto? Ty znasz moje nazwisko?