Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/14

Ta strona została skorygowana.

— Bezpieczniej będzie nam i koniom na statku niż na lądzie.
— Czy są tu złodzieje, rozbójnicy, mordercy?
— Arabom nie należy nigdy ufać. Jeszcześmy się nie przygotowali dostatecznie.
— Nie będziemy ufać, ale wszystko gotowe — mamy strzelby; każdy łotr będzie zastrzelony!
Anglik trwał więc w swym zamiarze. Wyładowanie zajęło nam ze dwie godziny; wreszcie stanęły dwa namioty, między niemi a brzegiem rzeki przywiązaliśmy konie. Po wieczerzy ułożyliśmy się do snu. Ja odbywałem pierwszą straż, drugą i trzecią nasi dwaj służący, a czwartą Lindsay. Noc była cudowna, przed nami szemrały fale rzeki, a za nami wznosiły się wzgórza Dżebel Dżehennem. Wokół było widno, ale kraj, w którym się znajdowałem, był zagadką. Przeszłość jego podobna była do fal Tygrysu, co się tam gubiły w ponurym cieniu dżungli. Wspomnienia o Babilonie, o Chaldei, o potężnych ongiś narodach i miastach nachodziły mnie jak echa dalekie i gasły, nikły jak szczegóły snu, którego sobie nazajutrz nie możemy przypomnieć.
Po odbyciu przypadającej na mnie straży, zbudziłem jednego ze służących i udzieliłem mu pewnych wskazówek. Nazywał się Bill, był Irlandczykiem, siła jego muskułów zdawała się conajmniej o trzydzieści razy przewyższać moc jego umysłu. Słowa, z któremi zwróciłem się do niego, wywołały jakiś dziwny, głupkowato-chytry wyraz na jego twarzy; natychmiast zaczął gorliwie obchodzić namioty wokoło, jakgdyby lada chwila miał się ukazać nieprzyjaciel. Wkrótce zasnąłem.
Zbudziłem się, bo ktoś mnie ciągnął za ramię. Przede mną stał Lindsay, w szarem swem ubraniu w kratki.
— Sir, proszę wstać!
Skoczyłem na równe nogi i zapytałem:
— Czy się co stało?
— Hm, tak!
— Co takiego?
— Nieprzyjemne!
— Co?
— Koni niema!
— Konie? Czy się wyrwały?
— Nie wiem.