Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/15

Ta strona została skorygowana.

— Czy były jeszcze, gdyś pan objął straż?
— Yes!
— Przecież pan czuwał?
— Yes!
— A gdzie?
— Tam.
Wskazał na wzgórze, znajdujące się w znacznej odległości od naszych namiotów.
— Tam, dlaczego aż tam?
— Tam jest wzgórze ruin, poszedłem po fowling-bull.
— A gdyś pan wrócił, koni już nie było?
— Yes!
Wyszedłem z namiotu, aby obejrzeć pale. Pozostały jeszcze na nich końce sznurów; widocznie je przecięto.
— Konie nie wyrwały się same, ale ukradziono je!
Anglik roześmiał się wesoło.
— Yes! Kto?
— Złodzieje!
Anglik śmiał się do rozpuku, jakgdybym właśnie powiedział coś nadzwyczaj dowcipnego.
— Very well, złodzieje, gdzie są, jak się nazywają?
— Czy ja wiem?
— No, ja też no, pięknie, bardzo pięknie! Jest przygoda!
— Więc ledwo godzinę temu skradziono konie; zaczekajmy jeszcze pięć minut, a będzie już dość jasno, by ujrzeć ślady.
— Pięknie, doskonale! Pan stepowy myśliwy, szukać śladu, ścigać, zastrzelić, kapitalna przyjemność, zapłacę dobrze, bardzo dobrze!
Wszedł do namiotu, aby uczynić jakieś niezbędne w jego rozumieniu przygotowania. Po pewnym czasie zdołałem w szarem świetle świtu odnaleźć ślady sześciu ludzi. Powiedziałem mu to.
— Sześciu? a nas jest — —?
— Dwóch. Dwaj muszą zostać przy namiotach, a statek niech także zostanie u brzegu, aż wrócimy.
— Yes! To rozkazać i dalej!
— Czy umie pan szybko biegać? Czy może wziąć ze sobą Billa?
— Bill? Ba! Na co idę nad Tygrys? Przygoda! Biegam dobrze, biegam jak jeleń!