tana, nie wymawiają nawet jego imienia. Lubią czystość, są godni zaufania, wdzięczni, waleczni i szczerzy, a to rzadko znajdziesz u wiernych. Zresztą nie utracisz wśród nich swej wiecznej szczęśliwości, gdy nie zabiorą ci twojej wiary.
— Nie zmuszą mnie do czci dla djabła?
— Nie, zapewniam cię o tem!
— Ale zabiją nas!
— Ani ciebie, ani mnie.
— Zabili jednak już tylu innych; nie zabijają chrześcijan, lecz muzułmanów.
— Bronili się tylko, gdy ich chciano wytępić. Zabijali dlatego tylko mahometan, że ci ich atakowali, a nie chrześcijanie.
— Ale ja jestem muzułmanin.
— Oni będą twoimi przyjaciółmi, ponieważ są moimi. Czyż nie pielęgnowałeś trzech z nich, póki nie wyzdrowieli?
— To prawda, zihdi. Nie opuszczę cię, lecz pójdę z tobą.
Wtem usłyszałem odgłosy kroków na schodach. Weszli dwaj mężczyźni, aghowie nieregularnych wojsk haszy. Stanęli u wejścia, a jeden z nich zapytał:
— Czy ty jesteś tym niewiernym, którego mamy prowadzić?
Od chwili, w której przedstawiłem się haszy, przestałem nosić koran, wiszący przedtem zawsze na moich piersiach. Tej odznaki pielgrzymiej nie śmiałem tutaj pokazać. Pytający czekał na odpowiedź, której mu jednak nie dałem; udałem nawet, jak gdybym go ani nie widział, ani nie słyszał.
— Czy jesteś głuchy i ślepy, że nie odpowiadasz? — zapytał szorstko.
Ci Arnauci są nieokrzesani, nieokiełznani i niebezpieczni. Przy lada sposobności nietylko chwytają za broń, lecz robią z niej także użytek. Nie miałem jednak zamiaru tak ni stąd ni zowąd znosić ich sposobu zachowania się. Mimowolnie niemal sięgnąłem po rewolwer do hawku[1] i zwróciłem się do służącego:
- ↑ Pas.