Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/16

Ta strona została skorygowana.

Wydawszy służbie odpowiednie rozkazy, zarzucił tajemniczą swą siekierkę i strzelbę na ramię i poszedł ze mną. Chodziło o to, by dopędzić złodziei, zanim zdołają się złączyć z większą gromadą. Śpieszyłem się, co sił było w nogach, a Anglik dzielnie dotrzymywał mi kroku.
Pora była wiosenna, to też ziemia nie była podobna do pustyni, lecz do łąki, na której kwiaty, jak kępy, a raczej jak krzaki się rozrastały. Nie uszliśmy wiele, a już mieliśmy spodnie ubarwione kwietnym pyłem. Na tych bujnych łąkach łatwo było rozpoznać ślad ludzki. Wreszcie doszliśmy do małej rzeczki, spływającej z Dżebel Dżebennem. Nad jej brzegiem spostrzegliśmy pewne miejsce, wydeptane końskiemi kopytami; po zbadaniu tego miejsca, doszliśmy do przekonania, że było tu aż dziesięć koni. Wywnioskowaliśmy z tego, że dwaj z owych sześciu złodziei szli aż dotąd pieszo, a tu czekały ich konie w ukryciu.
Lindsay miał bardzo niezadowoloną minę.
— Źle — wściekle się złościć!
— Z jakiego powodu?
— Uciekną!
— Dlaczego?
— Mają swe konie — my piechotą!
— Ba! Mógłbym ich mimo to dopędzić, gdyby pan dotrzymał kroku. Zresztą, nie chodzi jeno o to, żeby ich ślad zobaczyć, ale trzeba także wnioskować.
— Niech pan wnioskuje!
— Czy ludzie ci przypadkowo zaszli w stronę naszych namiotów?
— Hm!
— Być może, ale może i nie. Zdaje mi się, że spostrzegli zdaleka nasz statek i szli za nim wzdłuż brzegu. Jeśli się tak ma rzecz, to ślad ich wskazuje na zachód dlatego tylko, że zamierzają przebyć rzekę wpław, a nie śmieją wejść do wody z końmi, których właściwości nie znają jeszcze.
— Trzeba pójść naokoło?
— Tak zapewne poszukują jakiegoś brodu, a potem pójdą w poprzednim kierunku.
— Pięknie, dobrze, bardzo dobrze!
Zrzucił z siebie odzież i wstąpił na brzeg.