Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/162

Ta strona została skorygowana.

— Te psy tego nie warte, żebyśmy im przebaczyli. Żebyś jednak wiedział, że cię lubię, niechaj nie ponoszą swej kary. Ruszajcie precz i nie pokazujcie się dzisiaj przed mojem obliczem!
Skoro opuścili pokój, zapytał:
— W jakim kraju byłeś ostatnio?
— W Gipt. Następnie przez pustynię przybyłem do ciebie.
Powiedziałem mu tak, ponieważ nie chciałem skłamać, a z drugiej strony nie mogłem mu też powiedzieć, że byłem u Haddedihnów.
— Przez pustynię, a którą? Zapewne przez pustynię Synai i Syrji. O, to droga niedobra; dziękuj jednak Bogu, że nią poszedłeś.
— Czemu?
— Gdyż w przeciwnym razie dostałbyś się był pomiędzy Arabów Szammar i zostałbyś przez nich zamordowany.
— Czyż ci Szammarowie są tacy okropni, wasza wysokość? — spytałem.
— Jest to hołota zuchwała i rozbójnicza, którą muszę przepędzić. Nie płacą ani podatków, ani haraczu i dlatego też rozpocząłem ich już niszczyć.
— Czy wysłałeś przeciwko nim twoje wojska?
— Nie, Arnauci są do czegoś lepszego.
To „coś lepszego“ było łatwo odgadnąć. Mieli obdzierać poddanych dla wzbogacenia baszy.
— Ach, zgaduję!
— Co zgadujesz?
— Rozumny panujący oszczędza swoich i zwalcza wrogów, różniąc ich między sobą nawzajem.
— Allah il Allah! Frankowie nie są ludźmi głupimi. Uczyniłem tak istotnie.
— Czy to się udało?
— Nie, i wiesz kto tem u zawinił?
— Któż?
— Anglicy i jakiś obcy emir. Haddedihnowie są najwaleczniejsi ze wszystkich Szammarów. Mieli być zniszczeni bez przelania krwi moich. W tym celu wysłaliśmy przeciwko nim trzy inne szczepy. Wtem pojawił się ten Anglik z emirem i zwerbował plemiona, które Haddedihnom pomogły. Moi sprzymierzeńcy