Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/163

Ta strona została skorygowana.

zostali pobici i wzięci do niewoli. Stracili przytem większą część swoich trzód i muszą płacić haracz.
— Do jakiego szczepu należał ten emir?
— Tego nikt nie wie, ale powiadają, że to nie człowiek. Sam jeden zabija w nocy lwa, kula jego dosięga o wiele mil, a oczy jego jarzą się w ciemności jak ogień piekielny.
— A nie możesz go pojmać?
— Spróbuję, ale nadzieja niewielka. Abu Hammedowie już go raz byli pojmali, ale uciek im na koniu powietrzem.
Poczciwy basza był widocznie nieco zabobonny. Nie przeczuwał, że ten czart pił z nim właśnie kawę.
— Od kogo dowiedziałeś się o tem, wasza wysokość?
— Od pewnego Obeidy, którego przysłano mi z wieścią wówczas, kiedy już było zapóźno. Haddedihnowie zabrali już byli trzody.
— Czy ich ukarzesz?
— Zapewne!
— Natychmiast?
— Chciałbym, ale muszę im jeszcze pozwolić na zwłokę, pomimo że wojska me już zgromadziłem. Czy byłeś już w ruinach Kufjundżik?
— Nie.
— Tam zebrało się całe wojsko, które ma wyruszyć przeciwko Szammarom. Narazie jednak wysyłam moich ludzi gdzieindziej.
— Czy mogę zapytać dokąd?
— To moja tajemnica i nikt nie może się o tem dowiedzieć. Wiesz także, że należy zawsze zachowywać tajemnice dyplomatyczne.
W tej chwili wszedł człowiek, którego poprzednio wysłał był basza z poleceniem wyszukania kogoś cierpiącego na zęby. Usiłowałem z twarzy jego odczytać rezultat poszukiwań. Nie byłoby mi przyjemnie starym lewarem lub potwornemi obcęgami czynić wyłom w palisadzie zębów któregoś z Arnautów; zwłaszcza, że szło o operację bez bólu, co było w każdym razie nieodzownem żądaniem.
— No? — zapytał gubernator.
— Przebacz, baszo! Nie znalazłem nikogo cierpiącego na disz aghrizi.