Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/164

Ta strona została skorygowana.

— A ty sam na to nie cierpisz?
— Nie.
Ulżyło mi. Miły basza zwrócił się do mnie z ubolewaniem:
— Szkoda! Chciałem ci dać sposobność do wzbudzenia podziwu dla twojej sztuki. Ale może znajdzie się ktoś jutro lub pojutrze.
— Jutro lub pojutrze już mnie tutaj nie będzie.
— Nie? Musisz zostać. Zamieszkasz w moim pałacu i będą ci służyć, jak mnie.
— Odejdź.
To słowo odnosiło się do oficera, który się też oddalił. Po jego odejściu odpowiedziałem:
— A jednak muszę wyjechać narazie. Powrócę tu jednak znowu.
— Dokąd chcesz się udać?
— Chcę się dostać w góry kurdyjskie.
— Jak daleko?
— To jeszcze nie postanowione. Może do Tura Szina, a może nawet aż do Dżulamerik.
— Czego tam chcesz?
— Chcę się dowiedzieć, jacy tam ludzie i jakie rośliny i zioła rosną w owych okolicach.
— A czemu ma się to stać tak nagle, że nie możesz nawet kilku dni spędzić u mnie.
— Gdyż rośliny, których szukam, zwiędną do tego czasu.
— Nie masz co poznawać tamtejszych ludzi. Mieszkają tam kurdyjscy rozbójnicy i nieco Dżezidów, których niechaj Allah potępi. A zioła, na co? Ach, ty jesteś hekimem i trzeba ci ziół. Ale czy nie pomyślałeś nad tem, że Kurdowie mogą cię zabić?
— Byłem już wśród gorszych ludzi.
— Bez towarzyszy, bez Arnautów lub Baszybożuków?
— Mam ostry sztylet i dobrą strzelbę a... mam, baszo, i ciebie.
— Mnie?
— Tak. Wszak władza twoja sięga aż do Amadijah?
— Właśnie tak daleko. Amadijah jest twierdzą graniczną mojego okręgu. Mam tam armaty i załogę, złożoną z trzechset Albańczyków.
— Amadijah musi być twierdzą bardzo silną.