nicponiu, że on to wyjął mi ząb tak, że ani nie poczułem tego. Rozkazuję ci podziękować mu.
O, co za przyjemność być przybocznym lekarzem baszy. Biedaczysko padł przedemną na ziemię i całował rąbek mojego haiku. Potem zapytał basza:
— Gdzie jest apteka?
Lekarz wskazał na dużą, stoczoną przez robaki skrzynię.
— Tu, baszo!
— Otwórz!
Ujrzałem chaotyczną mieszaninę tubek, listków, pudełek, amuletów, sztab i innych rupieci, których właściwości i przeznaczenie były mi zupełnie nieznane. Zapytałem o węglan sodu i o kwas winny. Pierwszego było podostatkiem, z drugiego zaś tyle tylko, że mogło wystarczyć.
— Czy masz wszystko? — zapytał basza.
— Tak.
Dał lekarzowi pożegnalne kopnięcie i nakazał mu:
— Postaraj się o większą ilość obu tych medykamentów i zapamiętaj sobie ich nazwy. Potrzebuję ich koniecznie na wypadek, gdyby koń zasłabł. Jeżelibyś nazwy zapomniał, otrzymasz pięćdziesiąt dobrze odliczonych cięgów.
Wróciliśmy do kuchni. Przyniesiono flaszki, lak, drut i zimną wodę, poczem gubernator wszystkich wypędził. Nikt z ludzi oprócz niego nie miał być, choćby tylko częściowo, uczestnikiem wielkiej tajemnicy przyrządzenia wina, nie będącego winem, a więc takiego, które pić mógł bez wyrzutów sumienia najlepszy nawet muzułmanin.
Zaczęliśmy gotować, warzyć, chłodzić, korkować i pieczętować, aż mu pot spływał z czoła. Gdy wreszcie skończyliśmy już robotę, mogli znowu wejść słudzy, aby zanieść flaszki w najchłodniejsze miejsce piwnicy. Jedną jednak zabrał basza na próbę i najdostojniejszą ręką niósł ją przez przedpokój do swoich komnat, gdzieśmy znowu usiedli.
— Napijemy się? — spytał.
— Nie jest jeszcze dość chłodne.
— Napijemy się ciepłego.
— Tak nie smakuje.
— Musi!
Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/168
Ta strona została skorygowana.