Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/173

Ta strona została skorygowana.

szałeś też prawdopodobnie i o tem, że się to po większej części dzieje w tajemnicy. Czy wolno zdradzić tę tajemnicę?
— Nie. Nie chcę cię też namawiać do tego, ale będziesz mi za to wdzięcznym. To właśnie poprzednio miałem na myśli.
— Jak mogę dowieść ci mojej wdzięczności?
— Gdy wrócisz z gór Kurdystanu, poślę cię do Arabów Szammar, a w szczególności do Haddedihnów. Objedziesz ich terytorja i objaśnisz mi, jak ich zwyciężyć.
— Ah!
— Tak. Tobie przyjdzie to łatwiej, niż komukolwiek z moich ludzi. Wiem, że oficerowie Franków mądrzejsi są od naszych, chociaż sam byłem pułkownikiem i wyświadczyłem padyszachowi wielkie usługi. Chciałem cię prosić, żebyś sobie oglądnął okolicę Dżezidów, ale na to już zapóźno. Mam o nich już te wiadomości, których mi potrzeba.
Słowa te przekonały mię, że całkiem trafnie myślałem poprzednio. Wojska zgromadzone w Kufjundżik stały gotowe do napadu na czcicieli djabła. Basza ciągnął dalej:
— Przez terytorja ich przejedziesz bardzo prędko i nie będziesz tam czekał dnia, w którym obchodzą swoje wielkie święto.
— Jakie święto?
— Święto ich świętego; obchodzą je nad grobem swojego Szejka Adi. Oto masz swoje papiery. Allah niech będzie z tobą. O jakim czasie opuścisz jutro miasto?
— O pierwszej modlitwie.
— Dziesięciu Khawassów będzie o tej porze w twym domu.
— O, panie, dwóch mi wystarczy.
— Tego nie rozumiesz. Otrzymasz pięciu Arnautów i pięciu Baszybożuków. Wracaj wnet i nie zapomnij, że ofiarowałem ci tu mą miłość.
Dał mi znak, że mię uwalnia. Wyszedłem z podniesioną głową z domu, do którego przed kilku godzinami wchodziłem prawie jako jeniec. Dotarłszy do mieszkania, zastałem Halefa w pełnem uzbrojeniu.