— Cześć Allahowi, że przychodzisz, zihdi — powitał mnie. — Gdybyś był o zachodzie słońca nie powrócił, dotrzymałbym był mojego słowa i zastrzeliłbym baszę.
— To muszę sobie wyprosić; basza jest moim przyjacielem.
— Twoim przyjacielem? Jak może tygrys być przyjacielem człowieka?
— Oswoiłem go.
— Maszallah! W takim razie spełniłeś cud. Jak się to stało?
— Poszło łatwiej, niż się mogłem spodziewać. Jesteśmy pod jego opieką i otrzymamy dziesięciu Khawassów, którzy nam będą towarzyszyć.
— O, to dobrze!
— Może i nie! Prócz tego dał mi listy polecające i prawo pobierania disz-parassi.
— Allah akbar! Więc w dodatku zostałeś baszą. Powiedz jednak, zihdi, kto kogo ma słuchać: ja Khawassów, czy też oni mnie?
— Oni ciebie, gdyż nie jesteś służącym, lecz hadżi Halef Omar agha, mój towarzysz i obrońca.
— To dobrze! Zapewniam cię, że poznają, kto ja jestem, skoroby im wpadło na myśl odmówić mi należnej czci.
Gubernator dotrzymał słowa. Gdy Halef wstał nazajutrz o świcie i wytknął głowę za drzwi, powitało go dziesięciu ludzi, czekających przed drzwiami na koniach. Zbudził mnie natychmiast, a ja pospieszyłem oczywiście zobaczyć moich obrońców.
Było tam, jak to zapowiedział był basza, pięciu Arnautów i pięciu Baszybożuków. Ci ostatni ubrani byli, jak zwyczajni żołnierze wojska tureckiego. Arnauci mieli purpurowe bluzy aksamitne bez rękawów do pasa, pod tem zielone, aksamitem obszyte kamizelki, szerokie szarfy, czerwone spodnie z szerokiemi metalowemi bortami, czerwone turbany i tyle broni, że ich nożami i pistoletami możnaby uzbroić trzykroć liczniejszą gromadę. Baszybożukami dowodził stary buluk emini[1], Arnautami zaś dziko spoglądający onbaszi[2].