Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/18

Ta strona została skorygowana.

— Bronię się, gdy mnie kto napadnie, ale nigdy nie zabijam ludzi niepotrzebnie. Sądzę, że pan jesteś Anglikiem!
— Well! Englishman — szlachcic, gentleman — nie będę zabijać — wezmę tylko konie!
— Teraz wierzę, że pan nim jesteś!
— Yes! Dziesięć punktów — tak!
— Sześciu na koniach, a czterech pieszo.
— Hm! Pan dobry myśliwy — miał rację sir John Raffley wiele opowiadał — zostać u mnie — dobrze zapłacę, bardzo dobrze!
— Czy umie pan dobrze strzelać?
— Hm, dość!
— Więc chodźmy. Musimy się cofnąć, aby nas nie zauważyli. Zajmiemy pozycję między górą a rzeką. Pobiegniemy jeszcze z jakie dziesięć minut na południe, bo tam przepływa rzeka tuż u stoku góry. Tam nie będą się nam mogli wymknąć.
Wnet stanęliśmy na miejscu, które wskazałem. Oba brzegi rzeki były gęsto zarosłe sitowiem, u stoku zaś góry wiły się krzewy i zarośla. Pełno tam było kryjówek.
— Więc co? — zapytał Anglik.
— Pan się tu ukryje w gęstwinie i puści ludzi tych mimo siebie, ja zaś stanę u końca tej cieśniny, za krzewami: gdy złodzieje nadejdą i będą przez nas osaczeni, wówczas wyjdziemy z kryjówki. Naprzód ja sam wystrzelę, bo być może, że znam się lepiej na okolicznościach, jakie mogą nastąpić — a pan strzelby swej użyje tylko na me wyraźne żądanie lub wtedy, gdy życie pańskie będzie w niebezpieczeństwie.
— Well — dobrze, bardzo dobrze — świetna przygoda!
W tej chwili znikł za sitowiem, a ja również stanąłem na swym posterunku. Niebawem usłyszeliśmy odgłos kopyt końskich. Nadjechali — byli tuż obok Lindsaya, ale nie przeczuwali nic złego. Teraz Anglik wyskoczył z sitowia i wystąpił naprzód. Oni wstrzymali natychmiast konie. Strzelbę miałem na ramieniu, a w ręce trzymałem sztuciec.
— Sallam aaleikum! — rzekłem.
To grzeczne powitanie wprawiło ich w zdumienie.
— Aaleik — odpowiedział jeden z nich. — Co tu robisz?