Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/181

Ta strona została skorygowana.

W tej chwili skręciłem mojego konia i pognałem za uciekającym. Halef trzymał się mojego boku.
— Nie tak blisko mnie, Halefie! Dalej wbok! Jedź tak, żeby nie mogli strzelać, nie chcąc trafić w nas.
Zaczęła się gonitwa ostra i dzika. Na szczęście myśleli ścigający przedewszystkiem o dopędzeniu Mohammed Emina, a gdy zauważyli, że koń jego przewyższa ich konie i chwycili za broń, odległość między nim a nimi była już za wielka. Nie mogli też użyć swych flint, gdyż razem z Halefem nie jechałem przed nimi po linji prostej, lecz krótkim zygzakiem, przyczem starałem się okazać, że koń mi się narowi. Koń to stawał w miejscμ i podskakiwał, to leciał naprzód i nagle rzucał się w biegu wbok, to kręcił się na tylnych nogach naokoło mej osi, to znowu ponosił mnie daleko w prawo lub w lewo, a potem nagle w ostrym łuku nawracał do właściwego kierunku. Halef robił to samo, to też Turcy nie mogli strzelać z obawy, aby nas nie trafić.
Haddedihn wparł bez obawy konia w nurty Khausseru. Przedostał się szczęśliwie na drugą stronę, a za nim także ja i Halef. Nim tamci zdołali uczynić to samo, ubiegliśmy już bardzo znaczny odskok. I tak lecieliśmy na naszych dobrych zwierzętach ciągle ku północnemu zachodowi. Po dwu godzinach takiego biegu natrafiliśmy na drogę, wiodącą z Mossul przez Telkeif wprost do Raban Hormuzd, biegnącą całkiem równolegle z tą, którą poprzednio chcieliśmy się dostać do Khorsabad, Dżeraijah i Baadri. Tu dopiero zatrzymał Haddedihn swojego konia. Widział tylko nas dwu, gdyż tamci dawno już zniknęli za horyzontem.
— Chwała ci, Boże! — zawołał. — Effendi, dziękuję ci, że ręce im od flint odjąłeś. Co mam uczynić, żeby się im zgubić?
— Jak się dostałeś w ich ręce, szejku? — zapytał mały Halef.
— To nam później opowie, teraz nie czas na to — odparłem. — Mohammed Eminie, czy znasz bagnisty kraj pomiędzy Tygrysem a Dżebel Maklub?
— Przejeżdżałem przezeń raz konno.
— W którym kierunku?
— Z Baaszeika i Baazani przez Raz al Ain ku Dohuk.