— Iczerde otur — tu mieszka — rzekł mój przewodnik i odszedł.
Wieś była nadzwyczajnie ożywiona. Prócz domów i chat, zauważyłem także mnóstwo namiotów, przed któremi poprzywiązywane były konie i osły, a pomiędzy tem falowała liczna rzesza ludzka. Była ona tak znaczna, że nasze przybycie nie wpadało wcale w oko.
— Zihdi, spójrz tu! — rzekł Halef. — Znasz tego tu?
Wskazał na osła, przywiązanego u wejścia jednego z domów. Zaiste był to osioł naszego grubego buluka emini. Zsiadłem z konia i wszedłem do domu. Zaraz uderzył moje uszy falsetowy głosik walecznego Ifry:
— I ty rzeczywiście nie chcesz mi dać innego mieszkania?
— Nie mam innego — odparł inny głos w tonie oschłym.
— Jesteś kiajah[1], musisz się postarać o inne.
— Powiedziałem ci już, że nie mam innego. Cała wieś pełna pielgrzymów; niema wolnego ani jednego miejsca. Dlaczego twój effendi nie wozi z sobą namiotu?
— Mój effendi? To jest emir, wielki bej, sławniejszy, niż wszyscy książęta Dżezidów z całych gór.
— Gdzie jest? Nadjedzie. Chce teraz schwytać pewnego jeńca.
— Schwytać jeńca? Czyś oszalał?
— Jeńca, który uciekł.
— Ach tak! Ma firman?
— Ma firman wielkorządcy, firman el onzul[2], firman i wiele listów mutessaryfa, a oto także moje zatwierdzenie.
— Niech przyjdzie sam!
— Co? On ma disz-parassi, a ty mówisz, żeby sam przyszedł? Rozmówię się z szejkiem!
— Szejka tu niema.
— To pomówię z bejem.
— Idź do niego!
— Tak jest, pójdę. Jestem buluk emini padyszacha, mam trzydzieści pięć pjastrów żołdu miesięcznego[3] i nie mam powodu obawiać się jakiegoś tam kiajah. Słyszysz?