Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/189

Ta strona została skorygowana.

twojem jest miejsce, gdzie moglibyśmy głowy nasze złożyć na spoczynek?
Przyglądał mi się, jakiś czas bardzo uważnie od stóp do głów, a potem odpowiedział:
— Nie należy pytać wędrowca, skąd on i dokąd idzie, ale mój kiajah powiedział mi, że jesteś emirem.
— Nie jestem Arabem, ani Turkiem. Jam Frank z dalekiego Zachodu.
— Nie znam wielu Franków. Słyszałem jednak o pewnym, którego bardzo pragnąłbym poznać.
— Czy mogę cię zapytać, czemu?
— Gdyż trzech z moich ludzi jemu zawdzięcza życie.
— Jakto?
— Oswobodził ich z niewoli i przywiódł do Haddedihnów.
— Czy oni są tutaj w Baadri?
— Tak.
— I nazywają się: Pali, Selek i Melaf?
Cofnął się o krok z zadziwieniem.
— Znasz ich?
— Jak się nazywał Frank, którego masz na myśli?
— Nazywano go Kara ben Nemzi.
— Tak, to moje imię. Ten mąż, to Mohammed Emin, szejk Haddedihnów, a ten drugi, to Halef, mój towarzysz.
— Czyż to możliwe? Co za niespodzianka! Seni gerek olarim — muszę cię uścisnąć.
Przycisnął mnie do siebie i ucałował mnie w oba policzki. To samo uczynił z Mohammedem i Halefem; tylko tego drugiego nie ucałował. Potem ujął mnie za rękę i rzekł:
— Czelebim mahalinde geldin — panie, przychodzisz w sam czas. Mamy wielkie święto, do którego zwykle nie dopuszcza się obcych; ty jednak raduj się z nami. Pozostań tutaj, dopóki trwać będą dni radosne, a i potem jeszcze jak najdłużej!
— Pozostanę, dopóki spodoba się szejkowi.
— Jemu się spodoba!
— Trzeba ci wiedzieć, że serce jego pędzi go naprzód. Opowiemy ci to jeszcze.
— Ja wiem, ale wejdźcie. Mój dom jest domem waszym, a chleb mój waszym chlebem. Będziecie nam braćmi, dopóki żyć będziemy.