Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/19

Ta strona została skorygowana.

— Czekam na moich braci, aby mi pomogli.
— Jakiej pomocy ci trzeba?
— Widzisz przecie, że nie mam konia. Jakżeż mam przebyć pustynię? Ty masz cztery zbyteczne konie; czy nie sprzedałbyś mi jednego z nich?
— Nie sprzedamy ani jednego z tych koni!
— Widzę, że jesteś ulubieńcem Allaha. Nie chcesz mi sprzedać konia zapewne dlatego, że dobre twe serce nakazuje ci, abyś mi go podarował.
— Niech Allah uleczy twój rozum! Nie podaruję ci konia.
— O ty, co możesz posłużyć za wzór miłosierdzia, kiedyś w przyszłości doznasz wszystkich rozkoszy raju.
— Nie chcesz mi podarować jednego konia, bo masz zamiar podarować mi aż cztery. Właśnie tyle mi trzeba!
— Allah kerihm! Boże, bądź nam miłościw. Ten człowiek jest deli, ma obłęd.
— Pomyśl, bracie mój, o tem, że ludzie obłąkani biorą sobie sami, czego się im dobrowolnie nie daje! Obejrzyj się! Może dasz temu tam, czego mnie dać nie chcesz.
Teraz dopiero zrozumieli sytuację i chwycili za włócznie.
— Czego chcecie? — zapytał mnie ich przywódca.
— Naszych koni, które ukradliście nam o świcie.
— Człowieku, postradałeś zmysły! Gdybyśmy ci zabrali twe konie, nie mógłbyś nas pieszo dopędzić!
— Tak ty sądzisz? Wiecie przecież, że te cztery konie są własnością tego Franka, co tam przybył na swym statku! Jakżeż możecie pomyśleć, że Frankowie dadzą się przez was spokojnie okraść! Czy sądzicie, że są głupsi od was? Wiedziałem, że pójdziecie aż do brodu, więc przepłynąłem rzękę i wyprzedziłem was, a wyście się dostali w pułapkę. Nie chcę przelewać krwi ludzkiej, więc proszę was, byście nam dobrowolnie oddali nasze konie. Potem wolno wam pójść, dokąd chcecie!
Arab zaśmiał się.
— Was jest dwóch, a nas aż sześciu!
— Dobrze! niech więc każdy czyni, co mu się podoba!
— Idź z drogi!