Wchodząc, słyszałem, jak Ifra mówił do naczelnika gminy:
— Słyszałeś, stary, jakim sławnym emirem jest mój effendi?… Naucz się i mnie podług tego oceniać! Zapamiętaj to sobie.
Komnata, do której weszliśmy teraz, była bardzo skromnie urządzona. Ja i szejk musieliśmy zająć miejsca obok Ali beja, który nie wypuścił jeszcze mej ręki i ponownie bacznie mi się przypatrywał.
— Więc to ty jesteś mężem, który pobił wrogów Haddedihnów?
— Czy chcesz rumieńce wywołać na mych policzkach?
— I który nocą bez niczyjej pomocy zabił lwa? Chciałbym być tobą. Czy jesteś chrześcijaninem?
— Tak.
— Wszyscy chrześcijanie są potężniejsi od innych ludzi, ale ja także jestem chrześcijaninem.
— Czy Dżezidzi są chrześcijanami?
— Oni są wszystkiem. Wzięli sobie, co dobre, ze wszystkich religij.
— Czyś tego pewny?
Ściągnął brwi.
— Mówię ci, emirze, że w tych górach żadna religja nie może panować wyłącznie. Nasz naród jest podzielony, nasze plemiona odcięte od siebie, a nasze serca rozdarte. Dobra religja musi głosić miłość, ale wolna, z głębi serca wyrastająca miłość nie może u nas zapuścić korzeni, bo podłożem naszej roli jest nienawiść, mściwość, zdrada i okrucieństwo. Gdybym miał siłę, głosiłbym miłość, ale nie ustami, lecz z mieczem w dłoni; gdzie bowiem urość ma kwiat szlachetny, tam najprzód chwast trzeba wytępić. A może myślisz, że kazanie potrafi zehr-lahana[1] na karanfil[2] przerobić? Ogrodnik może kwiat jadowitej rośliny uczynić pełnym i piękniejszym, ale jad pozostanie zawsze w jej wnętrzu podstępnie ukryty. A ja ci powiadam: kazanie mojego miecza mogłoby wilki w owce pozamieniać. Ktoby to kazanie usłyszał, byłby szczęśliwy, ale ktoby mu się sprzeciwił, tego zgniótłbym natychmiast. Wówczas dopiero mógłbym miecz schować do pochwy i powrócić