nas do snu, ażeby znęcić nas do pielgrzymki do Szejk-Adi. Obmyślił wszystko bardzo chytrze; na jedno tylko nie zwrócił uwagi: myszy, które on chce złowić, będzie tyle, że kotów podrzeć zdołają. Zrób mi tę łaskę, nie mów o tem nikomu, cośmy mówili i pozwól mi się oddalić na chwilę.
Wyszedł.
— Jak on ci się podoba? — zapytałem Mohammed Emina.
— Zupełnie jak tobie.
— I to ma być merd-esz-szejtan, czciciel djabła? — spytał Halef. — Dżezida wyobrażałem sobie zawsze z wilczą paszczęką, z oczyma tygrysa, a szponami wampira.
— Czy wierzysz w to jeszcze, że Dżezidowie pozbawią cię nieba? — zapytałem go z uśmiechem.
— Zaczekajno jeszcze, zihdi. Słyszałem, że djabeł przybiera często postać bardzo piękną, aby wiernego tem pewniej oszukać.
Otwarły się drzwi i wszedł mężczyzna, którego widok był w całem słowa znaczeniu niezwykły. Ubiór jego miał barwę najczystszej bieli, a równie śnieżnobiałe były włosy, spadające mu w zwojach na plecy. Mógł liczyć około osiemdziesięciu lat. Policzki miał zapadłe, oczy położone głęboko w oczodołach, ale spojrzenie ich było pewne i ostre, a ruch, którym wszedł i drzwi zamknął za sobą, dowodził elastycznej zręczności. Pełna, kruczoczarna broda, sięgająca mu aż do pasa, stanowiła osobliwą sprzeczność z lśniącym śniegiem włosów na głowie. Ukłonił się nam i pozdrowił nas głosem o pełnem brzmieniu:
— Ginesz-iniz syjindirme-sun — niech słońce wasze nie zgaśnie nigdy — a potem dodał: — Hun be kurman — gdżi zanin — umiecie mówić po kurdyjsku?
To pytanie wymówił w djalekcie kurdyjskim Kurmangdżi, a kiedy mimowolnie ociągałem się z odpowiedzią, rzekł:
— Szima zazadża zani?
To było to samo pytanie w djalekcie Zaza. Oba te narzecza były najważniejszemi z języka kurdyjskiego, którego jeszcze podówczas nie znałem. Nie rozumiejąc więc słów, odgadłem jednak ich znaczenie i odpowiedziałem po turecku:
Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/196
Ta strona została skorygowana.