Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/197

Ta strona została skorygowana.

— Zeni an-lamez iz — nie rozumiemy cię. Jalwar-iz zyjlem tirkdże — mów po turecku, proszę.
Podniosłem się przytem, aby poprosić go na moje miejsce, jak tego wymagał wzgląd na jego wiek i uprzejmość. Pochwycił moją rękę i zapytał:
— Jesteś Frankiem?
— Tak.
— Izim zeni kuczaklam am — pozwól, że cię uścisnę!
Przycisnął mnie do siebie jak najserdeczniej, nie przyjął jednak wskazanego miejsca, usiadł tam, gdzie siedział bej.
— Nazywam się Kamek — rozpoczął — Ali Bej przysyła mię do was.
— Kamek? Bej mówił już o tobie.
— Przy jakiej sposobności wspomniał o mnie?
— Sprawiłoby ci to wielki ból, gdybyś się dowiedział.
— Ból? Kamek nie zna bólu. Wszelki ból, do jakiego zdolne jest serce ludzkie, wycierpiałem w jednej jedynie godzinie. Jak może dla mnie istnieć jeszcze jaki ból?
— Ali Bej powiedział, że znasz miralaja Omar Ameda.
Nie drgnęła mu ani zmarszczka na twarzy, a głos brzmiał całkiem spokojnie, gdy mówił:
— Znam go, ale on mnie jeszcze nie zna. Zabił mi żonę i dwu synów. Co z nim?
— Przebacz, Ali Bej sam ci to powie.
— Wiem, że wam mówić niepodobna, ale Ali Bej nie zna przede mną tajemnic. Powiedział mi, co mu rzekłeś o zamiarach Turków. Czy przypuszczasz, że przyjdą naprawdę, aby nam przerwać naszą uroczystość?
— Przypuszczam.
— Znajdą nas lepiej przygotowanych, niż wówczas, kiedy utraciłem swą duszę. Czy masz ty żonę, masz dzieci?
— Nie.
— To nie możesz pojąć, że żyję, a jednak dawno umarłem. Ale dowiesz się o tem. Czy znasz Tel-Afer?
— Tak.
— Byłeś tam?
— Nie, ale czytałem o niem.
— Gdzie?