Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/213

Ta strona została skorygowana.

— Sabah’l ker! — odrzekła. — Kejfata ciava — jak się masz?
— Kangia! Tu ciava? — Dobrze; jak ty się masz?
— Skuker quode kangia — dzięki Bogu dobrze!
— Wszak ty mówisz Kurmangdżi — zawołał zdumiony Ali Bej.
— Tylko to, czego wczoraj wieczorem nauczyłem się z książki Pira — odparłem. — To dość mało.
— Zbliżcie się i usiądźcie.
Naprzód podano kawę z piernikiem, potem baraninę, którą jadło się jak chleb w cienkich szerokich kromkach. Do tego piło się arpę, coś w rodzaju cienkiego piwa, nazywanego przez Turków arpazu — woda jęczmienna. Wszyscy jedli, tylko buluk emini przykucnął sobie na uboczu.
— Ifro, dlaczego, nie przyjdziesz do nas? — zapytałem go.
— Nie mogę jeść, emirze — odparł.
— Co ci dolega?
— Wielkie strapienie, panie! Dotychczas jeździłem na moim ośle, biłem go i łajałem, mało go czyściłem i myłem, a czasem nawet głodziłem go, a teraz słyszę, że to ojciec mojego ojca. Tam na dworze stoi i ciągle jeszcze wisi mu kamień u ogona.
Buluk enuni był godzien pożałowania i sumienie mnie ruszyło. Położenie było jednak tak szalenie dziwaczne, że nie mogłem się wstrzymać od głośnego śmiechu.
— Śmiejesz się! — rzekł z wyrzutem. — Gdybyś ty miał osła, który był ojcem twojego ojca, płakałbyś. Mam cię odwieźć do Amadijah, ale nie mogę; nigdy już nie wsiędę na ducha mojego dziadka.
— I nie uczynisz tego; to zresztą niemożliwe, gdyż nikt nie może wsiadać na ducha.
— Na kimże mam pojechać?
— Na swoim ośle.
Spojrzał na mnie wzrokiem całkiem pomieszanym.
— Ależ mój osioł jest przecież duchem; wszak sam to powiedziałeś!
— To był tylko żart.
— O, mówisz to tylko, aby mnie uspokoić.
— Nie, tylko żal mi, że żart mój bierzesz sobie tak bardzo do serca.