broń. Szeroka blizna przecinała mu prawy policzek. Podniósł się i chciał się szybko oddalić, ale chwyciłem o za rękę i zatrzymałem.
— Co tu robisz? — zapytałem.
— Nic.
— Ktoś jest?
— Dże.. Dżezid — odpowiedział z wahaniem.
— Skąd?
— Nazywam się Lassa i jestem Dassini.
Słyszałem, że Dassini są jednym z najdostojniejszych rodów między Dżezidami. Nie wyglądał mi jednakowoż wcale na czciciela djabła.
— Pytałem cię, co tu robisz?
— Ukryłem się, aby ci nie przeszkadzać.
— A co robiłeś tu przedtem?
— Chciałem się kąpać.
— Gdzie masz bieliznę?
— Nie mam żadnej.
— Byłeś tutaj przedemną, więc miałeś prawo pozostać tu, zamiast się ukrywać. Gdzie spałeś tej nocy?
— We wsi.
— U kogo?
— U… u… u… Nie znam jego imienia.
— Dassini nie zajeżdża do ludzi, których imienia nie zna. Chodź ze mną i pokaż mi twojego gospodarza.
— Muszę się wprzód wykąpać.
— Zrobisz to potem. Naprzód!
Usiłował uwolnić się od mego ujęcia.
— Jakiem prawem przemawiasz do mnie w ten sposób?
— Prawem nieufności.
— Tak samo mógłbym ja tobie nie ufać.
— Oczywiście. Proszę cię, uczyń to. Zaprowadzisz mnie do wsi i tam pokaże się, kim jestem.
— Idź, dokąd ci się podoba!
— Uczynię to, ale ty będziesz mi towarzyszyć.
Wzrok jego utkwił na moim pasie. Zauważył, że nie mam broni i widać było, że ma zamiar sięgnąć po swój nóż. To nie zbiło mnie jednak z tropu. Trzymałem go mocniej w przegubie ręki i szarpnąłem ostro, tak, że musiał wyjść z krzaków na miejsce wolne.
— Na co się ważysz? — spiorunował mnie.
Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/227
Ta strona została skorygowana.