Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/232

Ta strona została skorygowana.

Przypatrywała się wizerunkowi i była zachwycona. W pięć minut pokazała go wszystkim domownikom i obecnym. Zaledwie mogłem się obronić oznakom wdzięczności. Następnie wyruszyliśmy z uczuciem, że się nie jedzie na uciechy, lecz w nastroju bardzo poważnym.
Ali Bej przywdział swój kosztowny strój. Jechał wraz ze mną naprzód, a za nami najpoważniejsi mężowie wsi. Mohammed Emin znajdował się oczywiście u naszego boku. Był w przykrym nastroju z powodu przeszkody w naszej drodze do Amadijah. Przed nami kroczyła gromada muzykantów z fletami i tamburynami. Za nami szły kobiety, przeważnie z osłami obładowanemi dywanami, poduszkami i statkiem wszelakiego rodzaju.
— Czy poczyniłeś już wszystkie przygotowania co do Baadri? — spytałem beja.
— Tak. Aż do Dżerajah stoją czaty, które oznajmią mi natychmiast o zbliżaniu się nieprzyjaciela.
— Baadri pozostawisz Turkom bez obrony?
— Oczywiście. Przejdę tylko przez nie cicho, ażeby nie zwracać przedwcześnie naszej uwagi.
Odtąd było dokoła nas głośno. Otoczyli nas jeźdźcy, wykonywujący pozorne potyczki, a ze wszech stron huczały nieustannie salwy. Droga stała się teraz tak wąską i wiła się miejscami po górach tak stromo, że musieliśmy pozsiadać z koni i jeden za drugim prowadzić je po skałach. Dopiero w dobrą godzinę dotarliśmy do szczytu przełęczy i mogliśmy rzucie okiem na zieloną, lesistą dolinę Szejk-Adi. Na widok szczytu wieży grobowca, wystrzelił każdy ze swojej strzelby, a że i zdołu odpowiadały nieprzerwanie wystrzały, wydawało się jak gdyby w dolinie wrzała walka piechoty, której echa odbijały się w górach. Za nami dążyły coraz to nowe partje pielgrzymów, a zjeżdżając zboczem, widzieliśmy całą rzeszę leżących pod drzewami. Spoczywali po uciążliwej podróży, rozkoszując się przytem widokiem świętości i wspaniałą górską przyrodą, co dla mieszkańców równin musiało być prawdziwem orzeźwieniem.
Nie dotarliśmy jeszcze do grobowca, kiedy nadjechał ku nam Mir Szejk Chan, duchowna głowa Dżezidów, na