— Witajcie, goście od Szejka Szems! Poznacie świętego Dżezidów.
Podał nam ręce. Skoro tylko go poznano, otoczył go lud i każdy starał się dotknąć jego ręki, rąbka jego sukni lub je pocałować. Przemówił do zebranych. Jego długie białe włosy powiewały za podmuchem wiatru porannego. Oczy jego błyszczały, a ruchy jego były pełne natchnienia. W dodatku huczały salwy przybywających, którym nawzajem odpowiadano z doliny. Niestety, nie mogłem zrozumieć jego przemowy, ponieważ była w języku kurdyjskim. Na zakończenie jej zaintonował śpiew, któremu zawtórowali wszyscy obecni treść jego przetłumaczył mi przybyły tam syn Seleka:
— O łaskawy, o wspaniałomyślny Boże, który żywisz mrówkę i węża pełzającego, o kierowniku dnia i nocy, o żyjący, najwyższy i bezprzyczynowy, któryś nocy ciemność, a dniowi jasność wyznaczył! Najmędrszy, panuj nad mądrością, najsilniejszy, panuj nad siłą, żyjący, panuj nad śmiercią.
Po tym śpiewie tłum się rozszedł, a Pir przystąpił do mnie.
— Czy rozumiałeś, co powiedziałem pielgrzymom?
— Nie, wiesz, że nie mówię tym językiem.
— Powiedziałem im, że Szejkowi Szems złożę ofiarę, dlatego poszli wszyscy do lasu, aby nanieść drzewa. Jeżeli chcesz uczestniczyć w ofierze, to będziesz chętnie przyjęty. Teraz jednak wybacz, emirze! Oto nadchodzą już woły ofiarne.
Poszedł ku grobowcowi, pod którego mury wyprowadzono już długi szereg wołów. Szliśmy powoli za nim.
— Co stanie się z temi zwierzętami? — zapytałem mojego tłumacza.
— Zarżną je.
— Dla kogo?
— Dla Szejka Szems.
— Czyż słońce może jeść woły?
— Nie! Daruje je ubogim.
— Czy tylko mięso?
— Wszystko, mięso, wnętrzności i skórę. Mir Szejk Chan przeprowadzi podział.
— A krew?
Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/238
Ta strona została skorygowana.