Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/244

Ta strona została skorygowana.

Z temi słowami podał mu rękę i skinął na kobietę, która rozłożyła kołdrę. Usiedliśmy wszyscy. Wyglądało na to, jak gdyby mnie nie zauważył. Dżezid byłby uprzejmym i dla mnie. Ta sama kobieta, która oczywiście była jego żoną, przyniosła trzy fajki, rznięte dość grubo z drzewa indszaz[1], a młoda dziewczyna misę z winogronami i plastrami miodu. Wódz zdjął z pasa worek na tytoń, zrobiony z kociej skóry; otworzył go i położył przed Ali Bejem.
— Taklif b’ela k’narek, au bein ma bata! — nie rób ceremonij zbytecznych między nami — rzekł.
Z temi słowy sięgnął brudnemi rękoma po miód, wyjął sobie kawałek palcami i włożył go w usta.
Bej nabił sobie fajkę i zapalił ją.
— Powiedz mi, czy jest przyjaźń między mną a tobą? — rozpoczął rozmowę.
— Jest przyjaźń między nami — brzmiała prosta odpowiedź.
— Zarówno jak między twoimi i moimi ludźmi?
— I między nimi.
— Czy będziesz mnie prosił o pomoc, gdy przyjdzie wróg, aby na ciebie uderzyć?
— Jeżeli będę zbyt słabym, aby go zwyciężyć, poproszę cię o pomoc.
— A czy pomógłbyś mi, gdy cię o to poproszę?
— Jeżeli nieprzyjaciel twój nie jest moim przyjacielem, uczynię to.
— Czy gubernator z Mossul jest twoim przyjacielem?
— Jest moim wrogiem, wrogiem wszystkich wolnych Kurdów. Jest rozbójnikiem, który przerzedza nasze trzody i nasze córki sprzedaje.
— Słyszałeś, że chce napaść nas w Szejk Adi?
— Słyszałem to od moich ludzi, którzy byli twoimi wywiadowcami.
— Nadejdą przez twój kraj; co uczynisz?

— Zobaczysz. — Wskazał przytem ręką na szałasy, stojące dokoła. — Opuściliśmy Kalahoni i pobudowaliśmy sobie chaty w lesie. Teraz budujemy sobie mur, spoza którego będziemy się bronić, jeżeli nas Turcy napadną.

  1. Drzewo pomarańczowe.