Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/41

Ta strona została skorygowana.

— Dziki koń, którego trzeba dopiero schwytać i oswoić.
— Czy kupiłbyś tego konia, gdybyś mógł, a ja chciał ci go sprzedać?
— Kupiłbym go natychmiast.
— Możesz sobie na niego zarobić!
— Ah! To niemożliwe!
— Tak jest. Możesz go otrzymać w podarunku.
— Pod jakim warunkiem?
— Jeśli pójdziesz na zwiady i przyniesiesz mi niezawodną wiadomość, gdzie się mają połączyć Obeidowie, Abu Hammedzi i Dżowarjowie.
O małom nie krzyknął z radości. Cena była wprawdzie wysoka, ale koń ten wart był nawet większej ceny. Zapytałem więc, nie namyślając się długo:
— Kiedy chcesz mieć wiadomość?
— Wtedy, kiedy mi ją możesz dać.
— A kiedy otrzymam konia?
— Gdy wrócisz.
— To słuszne; nie mogę go pierwej zażądać; ale w takim razie nie będę mógł wykonać twego zlecenia.
— Dlaczego?
— Albowiem prawdopodobnie wszystko będzie od tego zależało, czy pojadę na koniu, na którym można pod każdym względem polegać.
Szejk patrzył w ziemię.
— Czy wiesz, że przy takiem przedsięwzięciu można rumaka bardzo łatwo stracić?
— Wiem; to zależy od jeźdźca. Jeśli będę miał pod sobą takiego konia, to żaden człowiek na świecie nie zdoła ani mnie, ani konia mego schwytać.
— Czy ty jeździsz tak dobrze?
— Nie jeżdżę tak, jak wy; koń Szammara musiałby się wpierw do mnie przyzwyczaić.
— A zatem jesteśmy lepszymi jeźdźcami niż ty!
— Lepszymi? Czy jesteście dobrymi strzelcami?
— Umiemy w galopie zastrzelić gołębia z namiotu.
— Dobrze. Pożycz mi twego ogiera i poślij za mną dziesięciu wojowników. Oddalę się od twego obozu na odległość tysiąca lanc i pozwalam strzelać do mnie, ile razy im się podoba. Nie zdołają oni ani mnie schwytać, ani trafić we mnie.