Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/43

Ta strona została skorygowana.

dzieje się coś niezwykłego; ślepia mu błyszczały, grzywa się podnosiła, a nogi ruszały się niecierpliwie jak u tanecznicy, co próbuje, czy posadzka jest dość gładka. Założyłem mu na szyję rzemień, który przymocowałem na kształt pętlicy do pasa na brzuchu.
— Zdejmujesz siodło? — zapytał szejk. — Na co jest ten rzemień?
— Wnet zobaczysz. Czyś już wybrał wojowników?
— Tak; oto jest ich dziesięciu!
Siedzieli już na swych koniach; również powsiadali teraz na konie wszyscy Arabowie, jacy się znajdowali wpobliżu.
— Możemy zacząć. Czy widzicie ten namiot w odległości sześciuset kroków stąd?
— Widzimy.
— Gdy dojadę tam, możecie do mnie strzelać; nie dajcie mi się dalej wysunąć. Naprzód!
Skoczyłem — rumak poleciał jak strzała. Arabowie rwali tuż za mną. Ale koń był wspaniały. Jeszcze nie przebyłem połowy wyznaczonej odległości, a już Arab, znajdujący się na czele ścigających mnie jeźdźców, został za mną wtyle o jakie pięćdziesiąt kroków.
Teraz nachyliłem się i wsunąłem ramię za rzemień u szyi konia, nogę zaś w pętlicę. Tuż przed namiotem obejrzałem się; dziesięciu Arabów trzymało swe długie strzelby lub pistolety gotowe do strzału.
Zwróciłem konia w prawo pod kątem prostym. Jeden ze ścigających mnie osadził konia w miejscu z taką pewnością, na jaką się tylko Arab zdobyć może; koń stanął w miejscu, jak ulany ze spiżu. Arab podniósł strzelbę; rozległ się strzał.
— Allah il Allah, ia Allah, Wallah, Tallah! — wołano.
Sądzili, że jestem już trafiony, bo nie było mnie widać. Zsunąłem się sposobem Indjan i zawisłem na rzemieniu i pętlicy po tej stronie konia, która była odwrócona od mych prześladowców. Przekonawszy się jednem spojrzeniem z za szyi konia, że nikt we mnie nie mierzy, dźwignąłem się znowu na wierzch, skierowałem latawca w prawo i puściłem się w lot.
— Allah akbar, Maszallah, Allah il Allah! — zagrzmiało za mną. Poczciwi ci ludzie nie mogli sobie tego wszystkiego wytłumaczyć.