Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/44

Ta strona została skorygowana.

Podwoili więc szybkość biegu i podnieśli strzelby. Teraz skierowałem konia w lewo, znowu zsunąłem się na bok i przeciąłem im drogę pod ostrym kątem. Nie mogli do mnie strzelać, chyba gdyby chcieli położyć konia trupem. Mimo iż pościg ten wydawał się bardzo niebezpiecznym, był dzięki zręczności mego konia podobny do igraszki niewinnej, w którą nie odważyłbym się jednak zabawić z Indjanami. Tak pędziliśmy naokoło nadzwyczajnie rozległego obozu; wreszcie wleciałem galopem, wisząc wciąż u boku konia, przez sam środek swych przeciwników aż na miejsce, skądeśmy wyjechali.
Gdym zsiadł, na koniu nie było ani śladu potu lub piany. Istotnie, trudno było konia takiego opłacić pieniędzmi. Po pewnym czasie nadjechali moi Arabowie, jeden po drugim. Dano do mnie ogółem pięć strzałów, naturalnie żaden mnie nie trafił. Stary szejk ujął mnie za rękę.
— Hamdullillah! Chwała Allahowi, że nie jesteś zraniony! Obawiałem się o ciebie. Niema w całym szczepie Szammarów takiego jeźdźca jak ty!
— Mylisz się. W szczepie twoim wielu jest takich, co lepiej, znacznie lepiej jeżdżą niż ja; ale oni nie wiedzieli, że jeździec może się ukryć za swoim koniem.Jeśli mnie nie dosięgła żadna kula, ani żaden z mężów, to w tem nie moja zasługa, ale tego konia. Ale, czy pozwolisz może, byśmy się jeszcze raz zabawili, ale z pewną zmianą?
— Z jaką?
— Niech wszystko tak będzie, jak przedtem, tylko z tą różnicą, że wolno mi będzie zabrać ze sobą strzelbę i strzelać do tych dziesięciu mężów.
— Allah kehrim, Allah jest łaskaw; niech nas zachowa od takiego nieszczęścia, tybyś ich przecież wszystkich powystrzelał!
— Czy wierzysz mi teraz, że się nie ulęknę ani Obeidów ani Abu-Hammedów ani Dżowarjów, gdy będę miał pod sobą tego rumaka?
— Emirze, wierzę!
Wahał się widocznie w duszy, co ma zrobić. Potem jednak dodał:
— Tyś hadżi Kara ben Nemzi, przyjaciel przyjaciela mego, Maleka, ufam tobie. Weź rumaka i jedź