Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/48

Ta strona została skorygowana.

— Tak.
— Ja nie.
— Dlaczego?
— Bardzo żywo w namiocie.
— Ludzie?
— Nie.
— A kto?
— Fleas, lice i gnats.
Kto umie po angielsku, wie, co on miał na myśli; musiałem się śmiać.
— Do takich rzeczy pan się rychło przyzwyczai — pocieszałem go.
— Nigdy. Nie mogłem także spać, bo myślałem o panu.
— Dlaczego?
— Mógł pan odjechać, nie pomówiwszy ze mną.
— Byłbym się w każdym razie z panem pożegnał.
— Byłoby może zapóźno.
— Dlaczego?
— Mam się pana zapytać o wiele rzeczy.
— Proszę.
Już w ciągu ubiegłego wieczora udzieliłem mu różnych wiadomości; teraz wyjął on notatkę.
— Każę się zaprowadzić do ruin. Muszę mówić po arabsku. Mówić mi rozmaite słowa. Co znaczy przyjaciel?
— Aszab.
— Wróg?
— Kiman.
— Muszę zapłacić. Co znaczy dolar?
— Rijahl fransz.
— Co znaczy sakiewka?
— Surrah.
— Będę wykopywał kamienie. Co znaczy kamień?
— Hadżar, ale także hadżr lub chadżr.
Zapytał mnie jeszcze o kilkaset wyrazów i zapisał je sobie. Tymczasem ożywiło się w obozie i ja musiałem udać się do namiotu szejka, by spożyć sahur, czyli śniadanie.
Radziliśmy jeszcze nad rozmaitemi sprawami; potem pożegnawszy wszystkich, dosiadłem konia i opuściłem to miejsce, do którego może już nigdy nie miałem wrócić.