Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/61

Ta strona została skorygowana.

— To jego sprawa i moja; was to nic nie powinno obchodzić.
— Jesteś bardzo grzecznym hadżim! Pewnie oddałeś szejkowi Haddedihnów wielkie usługi, skoro obdarzył cię takim podarunkiem. Nie będziemy się ciebie dłużej o to pytali. Kiedyś opuścił Haddedihnów?
— Przedwczoraj rano.
— Gdzie pasą się ich trzody?
— Nie wiem. Trzody Araba są dziś tu, jutro tam.
— Czy mógłbyś nas do nich zaprowadzić?
— Nie.
— Gdzie byłeś od przedwczoraj?
— Wszędzie.
— Dobrze; nie chcesz odpowiedzieć, więc zobaczysz, co się z tobą stanie. Wyprowadźcie go precz!
Zaprowadzono mnie do małego, niskiego namiotu i przywiązano tam. Dwaj Beduini przykucnęli przy mnie, jeden po prawej, a drugi po lewej stronie i spali potem naprzemian. Sądziłem, że dowiem się jeszcze dzisiaj, jak się rozstrzygnął mój los, ale omyliłem się. Zgromadzenie rozeszło się — jak mi powiedziano mnie zaś nie wspomniano nic o powziętej uchwale.
Zasnąłem. Miałem niespokojny sen. Zdawało mi się, że leżę nie tu w namiocie nad Tygrysem, lecz w oazie Sahary. Ogień płonął w obozie; lagmi[1] krążył z rąk do rąk, opowiadano sobie bajki. Wtem dał się nagle słyszeć ów groźny, do grzmotu podobny pomruk, głos lwa, którego nigdy nie zapomni ten, co go raz słyszał. Assad-Bej, dusiciel trzód, zbliżał się, by wziąć sobie żer na wieczerzę. Ciągle i coraz bliżej rozlegał jego głos — — przebudziłem się.
Czy był to sen? Tuż przy mnie leżeli obydwaj Abu-Hammedowie i słyszałem, jak jeden z nich odmawiał świętą fatchę. Wtem ryknęło po raz trzeci. Była to rzeczywistość — lew krążył naokoło obozu.
— Czy śpicie? — zapytałem.
— Nie.
— Czy słyszycie lwa?
— Tak. Dziś to już trzeci raz, że bierze sobie jadło.

— Zabijcie go!

  1. Sok z daktylowej palmy.