Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/64

Ta strona została skorygowana.

rzuciłem błyskawicznie strzelbę i chwyciłem za nóż — ale wróg nie zwalił się na mnie; śmiertelny strzał odrzucił go daleko wtył. Mimo to cofnąłem się o kilka kroków, aby nabić strzelbę. Naokoło była cisza i w obozie nie słychać było szmeru. Miano już mnie zapewne za nieboszczyka.
Skoro tylko w pierwszym, lekkim brzasku rozeznałem ciało lwa, przystąpiłem bliżej. Był nieżywy, zacząłem więc zdejmować z niego skórę. Miałem powody, aby z tem dłużej nie zwlekać. Ani mi na myśl nie przyszło zostawić tę zdobycz. Choć kierowałem się przy tej robocie raczej dotykiem niż wzrokiem, byłem z nią już gotów, gdy się trochę więcej rozjaśniło. Teraz wziąłem skórę, zarzuciłem ją na ramię i wróciłem do obozu. Był to tylko mały obóz, w którym przebywał mniejszy oddział Abu Hammedów.
Przed namiotami siedzieli w oczekiwaniu mężczyźni, kobiety i dzieci. Gdy mnie ujrzeli, podnieśli okropną wrzawę. Wzywano Allaha wszystkiemi tonami i sto rąk wyciągnęło się ku mej zdobyczy.
— Zabiłeś go? — zawołał szejk. — Naprawdę? Sam?
— Sam!
— To musiał ci szejtan pomóc!
— Czy szejtan pomaga hadżiemu?
— Nie; ale ty masz czary, amulet lub talizman, zapomocą którego dokonywasz tego czynu?
— Tak.
— Gdzież on jest?
— Tu!
Podsunąłem mu strzelbę pod nos.
— Nie to. Nie chcesz nam powiedzieć. Gdzie leży ciało lwa?
— Tam na dworze po prawej stronie przed namiotami. Weźcie je sobie!
Większość obecnych pobiegła tam. To mi właśnie było na rękę.
— Komu należy się skóra lwa? — zapytał szejk, patrząc pożądliwie.
— Nad tem zastanowimy się w twoim namiocie. Wejdźcie!
Wszyscy weszli za mną; było ich razem tylko dziesięciu lub dwunastu mężów. Zaraz przy wejściu ujrza-