łem swą broń; wisiała na kołku. Stanąwszy tam dwoma krokami, zerwałem ją, zarzuciłem strzelbę na szyję i wziąłem sztuciec do ręki. Skóra lwa była mi przeszkodą z powodu swej wielkości i znacznego ciężaru; ale mimo to musiałem się odważyć. Rychło stanąłem znowu przy wejściu.
— Cedar Ben Huli, przyrzekłem ci, że tą strzelbą będę strzelał tylko do lwa.
— Tak.
— Ale nie powiedziałem, do kogo będę strzelał z tej drugiej.
— Ona ma tu zostać… Oddaj ją!
— Ona zostanie w mojej ręce i moja ręka ją zatrzyma.
— On ucieknie! — trzymajcie go!
Podniosłem sztuciec do strzału.
— Stójcie! Kto się poważy wejść mi w drogę, będzie trupem!… Cedar Ben Huli, dziękuję ci za gościnę, jakiej mi użyczyłeś. Zobaczymy się jeszcze!
Wyszedłem. Przez chwilę nikt nie odważył się pójść za mną. Niewiele czasu potrzebowałem na to, by dosiąść konia i wziąć skórę przed siebie. Gdy się namiot znowu otworzył, byłem już w pełnym galopie przy końcu obozu.
Za mną i w tej stronie, gdzie leżało ciało lwa, podniósł się wściekły wrzask. Zauważyłem, że wszyscy pobiegli po broń i po konie. Gdy miałem już obóz za sobą, jechałem powoli. Koń bał się lwiej skóry, nie mógł znieść jej zapachu i parskał trwożliwie.
Spojrzałem teraz wtył i widziałem, jak prześladowcy moi wyłaniali się tłumnie spośród namiotów. Dałem tymczasem ogierowi jechać truchtem i chciałem się odsadzić dopiero w chwili, gdy jeden z prześladowców zbliży się na odległość strzału; zmieniłem jednak to postanowienie. Zatrzymałem konia, odwróciłem się i wycelowałem. Strzał huknął, a koń padł trupem pod swym jeźdźcem. Nauka taka nie mogła bynajmniej tym koniokradom zaszkodzić. Teraz dopiero pojechałem galopem, przyczem naładowałem znowu wystrzeloną lufę. Gdym się powtórnie obejrzał, dostrzegłem znowu dwóch Beduinów dość blisko mnie; strzały ich jednak nie mogły mnie dosięgnąć. Zatrzymałem znowu
Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/65
Ta strona została skorygowana.