Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/75

Ta strona została skorygowana.

— Proszę cię, zgromadź ich. Musisz ich dziś jeszcze poddać mustrze i dziś jeszcze możemy rozpocząć ćwiczenia.
W zgromadzeniu zapanowało gwarne życie. W przeciągu pół godziny stanęło na placu czterystu ludzi. Szejk wygłosił do nich długą, kwiecistą przemowę, a zakończył ją wezwaniem do przysięgi na brodę proroka, że nie wspomną o zbrojeniach przed żadnym niepowołanym; potem rozkazał, by stanęli w szeregu.
Dokonaliśmy przeglądu, jadąc wzdłuż rozciągniętej linji. Wszyscy byli na koniach; każdy miał nóż, szablę i długą, pierzastą lancę, która przy lepszem wyszkoleniu mogłaby być straszliwą bronią. Liczni spomiędzy nich byli także zaopatrzeni w niebezpieczny nibat[1] i w krótki dziryt. Broń palna pozostawiała wiele do życzenia. Niektórzy wojownicy mieli jeszcze starodawną skórzaną tarczę, nadto kołczan, łuk i strzały. Inni posiadali strzelby z lontem, które były bardziej niebezpieczne dla ich właścicieli, niż dla wroga, a reszta wojowników była uzbrojona w karabiny perkusyjne o zbyt długich lufach.
Tym to ostatnim kazałem wystąpić naprzód, innych zaś odesłałem, nakazując im, aby się nazajutrz rano znowu stawili. Na rozkaz mój pozostali zsiedli z koni i popisywali się zręcznością w strzelaniu. Wogóle byłem z nich zadowolony. Było ich około dwustu. Uformowałem z nich dwie kompanje i rozpocząłem z nimi naukę. Nie była ona zbyt wymyślna. Ludzie ci mieli nauczyć się marszu i biegania w takt i strzelania szybko, raz po raz. Byli oni przyzwyczajeni jedynie do konnego ataku, umieli wprawdzie zaczepiać i drażnić wroga, ale nie zdołaliby mu poważnie stawić czoła. Teraz trzeba było ich tak wyuczyć, by mogli pieszo, nie tracąc przytomności, wytrzymać atak nieprzyjacielski.

Następnego dnia zabrałem się do tamtych wojowników. Należało ich nauczyć, jak mają po wystrzeleniu nabojów, wykonać zwarty atak lancami. Mogę powiedzieć, że ludzie ci wszystko bardzo szybko pojęli i byli wprost zachwyceni temi ćwiczeniami.

  1. Maczuga.