Po niedługim czasie rozległ się odgłos kopyt. Master Lindsay leżał przy mnie i nasłuchiwał, trzymając strzelbę przygotowaną do strzału.
— Ilu ich? — zapytał krótko.
— Nie mogłem ich dokładnie zliczyć — odpowiedziałem.
— W przybliżeniu?
— Dwudziestu.
— Ba! Dlaczego zadawać sobie tyle trudu?
Wstał, podszedł naprzód i usiadł na głazie. Dwaj jego służący nie odstępowali go ani na krok.
Wtem wyłonili się jeźdźcy z za krawędzi kotliny; na czele jechał wysoki, silny Arab, który nosił pod swą abą pancerz z łusk. Na nim to zaigrał ów blask, jaki zdołałem wprzódy zauważyć. Arab miał postać prawdziwie królewską. Człowiek ten nie wiedział zapewne, co to trwoga, nigdy nie doznał strachu, bo i teraz, gdy nagle i niespodziewanie ujrzał tu tak niezwykłą postać Anglika, rzęsy mu nawet nie drgnęły, tylko ręka sięgnęła niepostrzeżenie po krzywą szablę.
Podjechał jeszcze o kilka kroków naprzód i poczekał, aż wszyscy jego ludzie przybyli; potem skinął na męża, który znajdował się obok niego. Był to człowiek bardzo wysoki i chudy; zwisał z konia, jakgdyby się jeszcze nigdy w życiu nie dotknął siodła. Odrazu poznało się po nim, że był greckiego pochodzenia. Na skinienie Araba zapytał się Anglika po arabsku:
— Co ty za jeden?
Master Lindsay powstał, zdjął kapelusz, wykonał pół ukłonu, ale nie rzekł ani słowa.
Pytający powtórzył swe słowa w języku tureckim.
— I’m Englisz, jestem Anglikiem — brzmiała odpowiedź.
— Ach, więc witam szanownego pana! — dały się słyszeć teraz dźwięki angielskie. — Co za nadzwyczajna niespodzianka, że spotykam w tej samotni syna Albionu. Czy wolno zapytać o nazwisko?
— Dawid Lindsay.
— To są służący pana?
— Yes!
— A co pan tu robi?
— Nothing — nic.
Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/97
Ta strona została skorygowana.