— Żadnego? Głupstwo! Mężczyzna jest dla dziewczyny tem, czem podeszew dla buta.
— Stąpając, trzeba ją mocno przyciskać? — zapytała z uśmiechem.
— Banialuki! Przecież bez butów nie można chodzić.
Mimo tego wyjaśnienia poczuł ukłucie, które w jego kierunku wymierzyła. Dręczyło go to; zaczął przemyśliwać, jakby znowu wrócić do swego tematu, gdy nagle spadł za oknem drewniany rygiel, zwiany z dachu podmuchem wiatru.
— Widziałaś? — zapytał. — Widziałaś, jaka dziura na dachu?
— Widziałam.
— A kto to zreperuje? Ja, tylko ja!
— Któż inny ma się tem zająć? Chyba nie ja?
— Ty? Głupstwo! — Zięć! Bo jego obowiązkiem jest dbać o porządek. Gdzie niema zięcia, tam niema porządku. Zrozumiano?
Poczciwy papa Pirnero był nieco skąpy; złościła go drobna szkoda, którą wiatr wyrządził na dachu. Gdy się coś w tym rodzaju zdarzało, stawał się podwójnie wymowny i gęsto prawił o rzeczach, o których zwykle milczał. Dlatego mruczał teraz:
— Ale musi to być zięć przyzwoity. Nie taki obdartus w łachmanach, jak ten, który tutaj przychodzi czasami.
Pirnero nie zauważył wcale, że w odpowiedzi na te słowa Rezedilla zarumieniła się nieco. Widocznie obdartus nie był jej obojętny.
— Wiesz z pewnością, o kim mówię, co? — zapytał Pirnero.
Strona:Karol May - Rapir i tomahawk.djvu/10
Ta strona została skorygowana.
8