— Nie był tutaj nigdy?
— Nigdy.
— A ojciec pani zna go?
— Tego nie wiem.
— Więc może pani jest naprawdę niewinna, sennorita? A nie widziała pani plakatów, rozlepionych po całem mieście?
— Nie.
— Widniało na nich nazwisko ojca pani.
— Nic mi o tem nie wiadomo, sennor. Podczas nieobecności ojca prowadzę tu życie zamknięte. Czyżby plakaty miały pochodzić od ojca.
— Oczywiście. Są przecież podpisane jego imieniem.
— Czy ktoś inny nie mógł podpisać za niego?
Alkalde stropił się i rzekł po chwili:
— Oczywiście, byłoby to możliwe.
— Cóż zawiera ten plakat?
— Wezwanie do buntu i do zdrady stanu.
— Ach, ojciec mój nic z tem nie ma wspólnego. Nie jest zdrajcą stanu.
— Ale jest sprzymierzony z Panterą Południa.
— Nic mi o tem nie wiadomo. To plotka.
— Zobaczymy. Przedewszystkiem przeprowadzę u pani rewizję.
— Matko Boska! Tu, w moim pokoju?
— Tak. Tu i w całym domu.
— Niech pan szuka i niech Bóg panu pomaga. Nic nie znajdziesz, alkalde; jesteśmy niewinni!
Urzędnik wykonywał swą funkcję typowo po meksykańsku, to znaczy ospale i powierzchownie. Rewizja trwała kilka godzin. Skończyła się dopiero wieczorem.
Strona:Karol May - Rapir i tomahawk.djvu/110
Ta strona została skorygowana.
108