Strona:Karol May - Rapir i tomahawk.djvu/12

Ta strona została skorygowana.

Pirnero byłby tak gadał do sądnego dnia, gdyby nie rozległo się uderzenie kopyt końskich. Zbliżał się jakiś jeździec. Nie zeskoczył z konia przed oknem, tylko wjechał prosto przez ogrodzenie. Teraz dopiero zsiadł z konia i, przeszedłszy obok okna, skierował kroki ku pokojowi Pirnera.
Gospodarz zauważył przybysza już przedtem i rzekł zirytowanym głosem:
— Otóż i jest ten wagabunda. Wcale za nim nie tęsknię, nawet gdy nie niema w szynku żywej duszy. Niechaj nie marzy o tem, aby mógł zostać moim zięciem!
Rezedilla pochyliła się nad robotą, aby ukryć rumieńce, które wystąpiły jej na twarz; tymczasem gość wszedł do pokoju.
Ukłonił się grzecznie, usiadł przy stole i poprosił o szklankę chłodzącego napoju, zwanego julep, który jest ulubionym trunkiem w południowych stanach Ameryki.
Gość był wysokiego wzrostu, mocnej budowy; twarz jego ocieniała ciemna broda. Wyglądał na człowieka przeszło trzydziestoletniego, choć można było przypuszczać, że jest młodszy. Ubrany był w meksykańskie spodnie i wełnianą bluzę, zprzodu rozpiętą, która ukazywała gołą pierś. Biodra owijał wąski pas skórzany. Tkwiły za nim dwa rewolwery i nóż. Strzelba, którą oparł o stół, wydawała się nic warta; całe ubranie wyglądało nędznie. Kto jednak przypatrzył się bliżej jego mocnym, melancholijnym nieco rysom, wielkim ciemnym oczom, ten z pewnością swego sądu nie wydałby na podstawie ubrania. Gdy przybysz odłożył

10