bił wrażenie człowieka, zżytego z dziką okolicą. Przepysznie bowiem siedział na koniu — wspaniałym mustangu, tresowanym metodą indjańską; poznać to można było ze skoku wbok, do którego zmusił rumaka, gotując się do walki.
— Thounds! — do pioruna! — ktoście wy tacy? — Zawołał po angielsku.
Cała kawalkada, nie wykluczając Niedźwiedziego Serca i Bawolego Czoła, zaopatrzyła się w Guaymas w meksykańskie stroje, ponieważ innych nie można było dostać. Nieznajomy był więc przekonany, że Sternau i Niedźwiedzie Serce są Meksykanami. Chwycił dubeltówkę i przygotował do strzału.
— Good day — odparł Sternau również po angielsku. — Pan pyta, kim jesteśmy? Jest nas dwóch, mamy więc prawo zapytać, kim wy jesteście, sennor?
Mały zadarł głowę w kierunku olbrzymiego Sternaua. W twarzy jego nie było ani odrobiny lęku. Odparł ze swobodą:
— Macie rację, sennor. W prerjach dwóch ludzi ma większe prawo, aniżeli jeden. Ale niewiele sobie z tego robię, choćbym miał przed sobą i pięciu ludzi. Nie potrzebuję się zresztą wstydzić mego nazwiska. Czy słyszeliście już kiedy o strzelcu, zwanym małym André?
— Nie.
— W takim razie nie pochodzicie z tych pięknych stron?
— Oczywiście, że nie.
— To wyjaśnia sprawę. Mały André to ja; właściwie nazywam się Andrzej Straubenberger.
Strona:Karol May - Rapir i tomahawk.djvu/122
Ta strona została skorygowana.
120