Strona:Karol May - Rapir i tomahawk.djvu/131

Ta strona została skorygowana.

liściach, lśniły jak kryształy. Niebo było czyste; kwiaty modliły się do Stwórcy przecudnym zapachem.
Sennor Pirnero podniósł się z łóżka i ze względu na piękną pogodę wyszedł z mieszkania.
Minąwszy krótką uliczkę, wyszedł za bramę fortu i przyglądał się falom Rio Grande, która okala Guadelupę.
Gdy się tak delektował cudnym porankiem, zauważył nagle na wodzie jakiś punkt, wolno się zbliżający. Po obydwóch jego stronach połyskiwały promienie.
— Łódź — mruknął Pirnero. — A promienie po lewej i prawej stronie to woda błyszcząca w słońcu.
Czekał, aż się łódź zbliży. Zdumienie jego rosło coraz bardziej. Chrząknął jakby miał ujrzeć coś niezwykłego i mruczał dalej:
— Takiego czółna używają Indjanie i trapperzy. Tutaj należy do rzadkości. Jakiś człowiek w niem siedzi. Kto to być może?
Teraz dopiero zauważył, że kanoe porusza się z wielką szybkością. Jadący człowiek musiał nietylko mieć silne mięśnie, ale być niezwykle zwinnym, kierowanie bowiem łodzią tego rodzaju jest sztuką nielada.
Podpłynął już blisko. Ujrzawszy Pirnera, skierował łódź do lądu. Po chwili wyskoczył i umocował czółno przy brzegu. Ubrany był w stare, podarte spodnie i kamizelkę bez guzików. Nie miał koszuli. pierś więc i potężne ramiona były odsłonięte.
Wyciągnął skórzaną kurtkę strzelecką i wdział na siebie. Kurtka była właściwie parodją ubrania; wyglądała jak rura skórzana, która latami leżała w wodzie i zgniła do połowy. Wyciagnął jeszcze coś, co zapewne

129