było kiedyś kapeluszem. Teraz wyglądało jak stary, zniszczony kopciuch. Za pasem miał przybysz dwa rewolwery, nóż, tomahawk, torebkę z tytoniem, ładownice na kule i kilka drobiazgów. Wreszcie wyjął z łodzi strzelbę; ujął ją w rękę z pobożną troskliwością.
Odwrócił się. Pirnero zobaczył twarz chudą, jakby wygarbowaną od wiatru, słońca i niepogody, małe szare, bystre oczy, oraz długi, olbrzymi nos, podobny do sępiego dzioba. Mimo wszystko, niezwykła ta twarz miała w sobie coś, co budziło zaufanie.
— Good morning! — rzekł przybysz.
— Dzień dobry! — odparł Pirnero.
— Według moich kalkulacji jest to fort Guadelupa prawda?
— Tak.
— To mała dziura?
— Niewielka.
— Dużo w niej wojska?
— Niema wcale
— Doskonale. Czy znajdę tu boarding-house? — Tak. Trzeci budynek za bramą.
— Dziękuję, sir.
Przybysz przeszedł obok Pirnera, który wymienił właśnie swój sklep, i udał się w kierunku bramy. Szedł wolno, kroki jednak stawiał szerokie, zwyczajem dobrych biegaczy Zachodu. Westmani tacy wytrzymują najdalsze, najbardziej męczące wycieczki piesze.
— Jankes — mruknął Pirnero.
Nie mylił się. Sposób przywitania, pytania o boarding, wyrażenie według moich kalkulacji, nie mógł budzić wątpliwości, że przybysz jest Jankesem.
Strona:Karol May - Rapir i tomahawk.djvu/132
Ta strona została skorygowana.
130