Strona:Karol May - Rapir i tomahawk.djvu/142

Ta strona została skorygowana.

Niedługo trwały te rozmyślania. Po chwili zjawił się przed oknem jakiś jeździec, zeskoczył z konia i wszedł do pokoju.
Był to Czarny Gerard.
Pirnero powitał go niesłychanie serdecznie.
— Ach, sennor Gerard! — zawołał, wstając od okna, i pośpieszył w kierunku gościa. — To wy? Chwała Bogu! Rezedilla i ja lękaliśmy się o pana.
— Wy także? — rzekł Gerard z uśmiechem. — Jakże to? Piję przecież tylko jedną porcję julepu.
— Naiwne żarty, sennor! Wtedy nie wiedziałem, kim jesteście. Teraz witam was najserdeczniej, choćbyście nawet nie wypili ani jednego julepu. Zaraz zawołam Rezedillę.
Było to zbyteczne. Usłyszawszy głos Gerarda, rozpromieniona weszła do pokoju i podała mu rękę.
— Witam sennora! — rzekła. — Martwiłam się i niepokoiłam z powodu pana, nie powiedział mi sennor bowiem, dokąd się udaje. Chwała Bogu, że wraca sennor zdrów i cały.
— Tak, chwała Bogu! Chciałbym tylko, aby to samo można było powiedzieć jutro i pojutrze. Przybyłem aby was ostrzec przed wielkiem niebezpieczeństwem.
— Przed niebezpieczeństwem? — rzekł Pirnero. — Mówi pan serjo, sennor Gerard?
— Niestety, zupełnie serjo. Francuzi są w drodze do fortu.
Rezedilla zbladła. Pirnero załamał ręce i zawołał:
Mój Boże! Naprawdę? Kiedyż mogą tu być?
— Tego nie wiem.

140