w rozmowie, chciała się zwrócić do Gerarda, by mu wyznać swój niepokój, gdy nagle z ulicy dobiegł tętent kopyt. Przed oknami stanął po chwili szereg jeźdźców.
— Co to jest? — zapytał Pirnero, przerażony. — Chyba nie Francuzi?
Gerard podszedł do okna i rzekł:
— Nie. Sądząc po ubiorach, są to Meksykanie.
— Ilu ich jest? Rezedillo, będzie robota! — wołał Pirnero.
Drzwi otworzyły się, goście weszli. Był to Sternau z towarzystwem. Rezedilla, Pirnero i Gerard patrzyli nań z podziwem. Nie ogolił jeszcze olbrzymiej brody, która wyrosła mu na wyspie.
Za Sternauem wszedł hrabia. Widok jego również wzbudzał ciekawość. Obydwie damy nosiły gęste woale.
Nieznajomi wyglądali tak dostojnie, że gospodarz złożył im głęboki ukłon. Gerard i Sępi-Dziób zaszyli się w najgłębszy kąt pokoju.
— Wyście tu gospodarzem? — zapytał Sternau Pirnera.
— Tak, sennor.
— Czy macie dosyć miejsca na pomieszczenie nas wszystkich?
— Ach, pokojów mam poddostatkiem.
— A pomieszczenie dla koni?
— Dostaną schludne stajnie i pokarm. Nie jestem tylko pewny, czy państwo u mnie pozostaną. Obowiązek bowiem nakazuje mi zwrócić uwagę na wielkie niebezpieczeństwo, jakie państwu grozi. Francuzi mogą lada dzień napaść na fort.
Strona:Karol May - Rapir i tomahawk.djvu/148
Ta strona została skorygowana.
146